W tym roku w kinach mogliśmy oglądać najbardziej progresywny jak dotąd film z serii o Jamesie Bondzie. Przed 007 z uczuciami; przed Bondem ustatkowanym i zdolnym do miłości był jednak ten klasyczny – nieugięty, elegancki agent służb specjalnych, który kobiety uwodził i opuszczał bez najmniejszych skrupułów, a swoich wrogów likwidował w przerwie na wstrząśnięte (a nie zmieszane) martini. Dziś mija równo 50 lat od premiery jednej z najpopularniejszych produkcji z tym schematem. 17 grudnia 1971 roku na ekrany amerykańskich kin wszedł film Diamenty są wieczne. Jak powstawało dzieło? I dlaczego było ostatnią kreacją Bonda legendarnego Seana Connery’ego?
Rok 1967. Do kin wchodzi film Żyje się tylko dwa razy i szybko okazuje się być dużym kasowym hitem. Przez ostatnie pięć lat widownia zdążyła rozkochać się w Jamesie Bondzie. Odgrywający rolę agenta do zadań specjalnych Sean Connery jest u szczytu swojej kariery. Sam jednak często przyznaje, że sława spowodowana serią jest dla niego problematyczna. Czuje się przytłoczony sprowadzaniem jego aktorstwa jedynie do tej jednej roli. Nudzi go też sam format. Właśnie w takich okolicznościach aktor podejmuje zdecydowaną decyzję. Już nigdy więcej nie wcieli się w agenta 007.
Władze studia Metro-Goldwyn-Mayer rozpoczęły poszukiwania następcy szkockiego aktora. Wybór padł na George’a Lazenby’ego, mieszkającego w Londynie australijskiego modela. Lazenby wydawał się dość dobrym kandydatem do roli Jamesa Bonda – miał doświadczenie wojskowe, był sierżantem służb specjalnych w Australii i instruktorem sztuk walki. Kontrakt z MGM zapewniał mu angaż do siedmiu filmów z serii. Pierwszą produkcją z jego udziałem było W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. Obraz nie przypadł jednak do gustu widzom – głównie z jednego powodu: George nie był Seanem Connerym.
Choć dziś uważa się W tajnej służbie… za jeden z najlepszych bondowskich obrazów, na aktora wylała się fala ostrej krytyki. Pod jej naporem zdecydował się zerwać umowę. Stał się tym samym najkrócej wcielającym się w agenta aktorem. Kariera Lazenby’ego po roli Bonda potoczyła się zdecydowanie nie tak, jak planował. Przez następne dekady grywał co prawda w różnych filmach, ale jego rozpoznawalność pozostaje nieporównywalnie mniejsza od innych bondowskich aktorów.
Problemy i problemy
Odejście Lazenby’ego oznaczało dla wytwórni konieczność zorganizowania kolejnego naboru. Producenci typowali swoich faworytów spośród kilkudziesięciu najpopularniejszych wówczas aktorów. W kuluarach pojawiały się między innymi nazwiska Johna Gavina, Burta Raynoldsa, Clinta Eastwooda czy nawet Anthony’ego Hopkinsa. Żaden z nich nie spodobał się jednak wystarczająco władzom studia. W tej sytuacji zdecydowano się na dość ryzykowne posunięcie. Producenci postanowili ponownie zaangażować Seana Connery’ego. Wiedzieli jednak, że nie będzie to proste. Aktor postanowił już w końcu, że w filmie o Bondzie więcej nie wystąpi. Dopiero opiewający na milion dolarów kontrakt przekonał go do powrotu. Żeby uświadomić sobie, jak duża była wspomniana suma, warto zaznaczyć, że Connery ze swojego honorarium ufundował działającą do dziś fundację Scottish International Education Trust, zapewniającą pieniądze na kształcenie niezamożnej młodzieży o wyjątkowych zdolnościach (zwłaszcza artystycznych).
Pomijając obsadzenie pierwszoplanowej roli, kolejne problemy przysporzył scenariusz nowego filmu. Oryginalny skrypt Richarda Maibauma, stworzony na podstawie powieści Iana Fleminga z 1956 roku, zakładał, że nowa produkcja będzie bezpośrednią kontynuacją W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. Żeby nie wywołać jednak u widzów dysonansu zmianą głównego aktora, historię trzeba było przepisać. Zadanie to powierzono Tomowi Mankiewiczowi, przedstawicielowi słynnego w Hollywood rodu (jego ojciec Joseph był reżyserem odpowiedzialnym m.in. za All about Eve czy Kleopatrę, a wujek znany jest choćby z napisania Obywatela Kane’a). Ostatecznie fabuła filmu rozmijała się nieco z treścią książki. Główną jej osią pozostał jednak problem z nietrafiającymi na rynek południowoafrykańskimi diamentami.
Szefostwo Metro-Goldwyn-Mayer nastawione było przy tworzeniu produkcji na powtórkę z komercyjnego sukcesu, który odniosła trzecia część serii – Goldfinger. Reżyserię oddano w ręce Guya Hamiltona, autora wspomnianego filmu. Również motyw przewodnimiał nawiązywać do dzieła z 1964 roku. Skomponowanie tytułowej piosenki planowano powierzyć Paulowi McCartney’owi, ale ostatecznie producenci odeszli od tego planu. Piosenkę Diamonds are forever napisał więc John Barry, kompozytor współpracujący przy wszystkich poprzednich sześciu częściach serii. Utwór wykonała Shirley Bassey, od tamtego czasu nazywana „królową bondowskich piosenek”. Do dziś jest jedyną muzyczką, która główny motyw wykonała więcej niż raz. Oprócz Diamonds are forever ma też na swoim koncie melodie z Glodfinger i Moonraker.
Zdjęcia i… klęska
Zdjęcia trwały od kwietnia do września 1971 roku. W tym czasie działo się bardzo wiele. Sean Connery na planie zaangażował się w krótkie romanse z Leną Wood i Jill St. John, odgrywającymi role dziewczyn Bonda. Nagrania opóźniło też choćby wyłowienie zwłok z rzeki Amstel na setcie w Amsterdamie. Ostatecznie jednak produkcję udało się zakończyć. W grudniu tego samego roku trafiła do światowych kin.
Krytycy nie byli jednak łaskawi dla efektu prac filmowców. Podkreślano wielokrotnie to, że Sean Connery był już po czterdziestce. Aktor zaczął bowiem łysieć (na planie doklejano mu włosy) i tyć, a jego wygląd odbiegał już od idealnego bondowskiego wizerunku. Nie pozostawiono bez komentarza także tego, że przepisany scenariusz miejscami kulał. Pomimo nieprzychylnych opinii Diamenty są wieczne przeszło do historii kina jako jeden z najbardziej klasycznych filmów o Jamesie Bondzie. Wcielający się później w Bonda Roger Moore wspominał, że była to jego ulubiona część przygód.
Sean Connery zdecydował się po zakończeniu prac na definitywne rozstanie z serią. Aktor nie był jednak najlepszy w dotrzymywaniu zobowiązań. Wystąpił jeszcze bowiem w jednym nieoficjalnym filmie o przygodach Bonda, którzy żartobliwie odnosząc się do tej sytuacji nazwano Nigdy nie mów nigdy. Na miejsce szkockiego aktora MGM zatrudniło natomiast Rogera Moore’a, który z rolą agenta 007 związany był później aż do połowy lat 80.
Wraz z odejściem Seana Connery’ego zakończyła się pewna era – nie tylko w dziejach Jamesa Bonda, ale także całego kina. Stworzony przez niego agent 007 towarzyszył ludziom przez burzliwe lata 60., będące czasem politycznych i społecznych zmian, przebiegających nieraz bardzo drastycznie. Filmy z udziałem aktora były czymś stałym – elementem względnej normalności i choć dziś wiemy, że wielu obecnych wówczas w kinie motywów nie powinno się już powielać, był dla ówczesnych ludzi wielką inspiracją i źródłem rozrywki. Współczesny Bond zmienił się i jest to zmiana na lepsze. W końcu i on powinien nadążać za zmieniającym się światem. Wkrótce zapewne dowiemy się jakie będą losy serii o tym archetypicznym już bohaterze. Jakkolwiek by się one jednak nie potoczyły, warto pamiętać, jak wielką rolę odegrało w kształtowaniu światowej pop-kultury dwadzieścia pięć filmów o człowieku z licencją na zabijanie.