Zdjęcie dzieła lubelskiego Parku Iluminacji

Jak wybrałem się za morze, czyli słów kilka o lubelskim Parku Iluminacji

Zdjęcie dzieła lubelskiego parku iluminacji

  Szybki plan na budżetową podróż dookoła świata: centrum handlowe „Wszystko po 2 zł” – Chiny, najtańsze papierowy na targu – Rosja, kraciasty szalik od babci – Szkocja, ewentualnie kaktusik z Ikei jako namiastka USA. A może po prostu bilet do Parku Iluminacji w lubelskim Ogrodzie Botanicznym? Zaryzykowałem tę opcję i pewnego zimowego wieczoru udałem się pod wskazany adres. I tak Ikea była zamknięta…

                    O wydarzeniu dowiedziałem się, kiedy zasypała mnie przytłaczająca ilość instagramowych zdjęć ze święcącymi instalacjami, które ochoczo publikowali mieszkańcy Lublina. Pomyślałem – no tak, dobry spot dla fotek i nic więcej. Po kilku dniach przeglądania mediów społecznościowych, byłem pewien, że znam wszystkie atrakcje owego parku. Tym bardziej nie zachęcała wysoka cena biletu, która w połączeniu z przybliżonym czasem zwiedzania podanym na stronie internetowej – 20 minut, wcale nie napawała optymizmem. Stojąc przed bramą ogrodu, jak na dłoni widziałem wszystkie instalacje upchane tuż za nią. Okazałem w kasie bilet i nagle negatywne uprzedzenia zaczęły ustępować. Dostałem bowiem sporą mapę z trasą „naszej magicznej przygody” wraz z konceptem całej podróży. Otóż pewna sójka, która jak dobrze wiemy w przypadku sójek, wybierała się za morze, w końcu wyruszyła w podróż po krajach całego świata. Zachęcony muzyką dobiegającą z daleka oraz eksplozjami świateł wśród drzew, ruszyłem przez złotą bramę pośrodku alejki. Zaskoczeniem był dla mnie rozmach ekspozycji i dobre rozplanowanie jej na terenie całego ogrodu. Płynnie przechodziłem przez kolejne kulturowe instalacje, jednocześnie po prostu ciesząc się dobrym spacerem. Całość okraszona tematyczną muzyką i świetlnymi wcieleniami naszej sójki. Po 40 minutach wychodzę już z nieco zmienioną opinią

                    Jedno trzeba powiedzieć jasno – jest to z pewnością złoty strzał w kwestii atrakcji dla dzieci. Oprócz oczywistych aspektów wizualnych, do wielu świecących konstrukcji można wejść i poczuć się jak kierowca ledowego balonu czy autobusu. Co więcej, na poszczególnych stacjach znajdują się żywe rośliny, które pasują tematycznie do danego kraju. Czytając tabliczki z przystępnymi opisami roślin, dzieciaki mogą rozwiązać quiz znajdujący się na odwrocie mapy. Cieszy fakt, że ogród w całym tym przedsięwzięciu zachował swoją pierwotną funkcję, a nie stał się tylko wolną przestrzenią pod konstrukcje. Dla starszych wiekiem, tak jak mogłem się spodziewać, jest to głównie dobre miejsce na ciekawe zdjęcia. Przez biegające wszędzie wesołe dzieci i kolejki do większych iluminacji, nie jest to raczej trasa na spokojny spacer i ukojenie nerwów po pracy, choć jako nietypowe miejsce na randkę sprawdza się super. Cenę biletów można ostatecznie przełknąć, patrząc na rosnące ceny prądu. Łyżką dziegciu może być pewna nierówność. Na przykład szkocka stacja, w postaci jednej konstrukcji, w porównaniu z oszałamiającą zatoką piratów, wygląda trochę blado. Nie jest to zatem rozrywka dla wszystkich, jednak nie ma osoby, która wyszłaby stamtąd z naburmuszoną miną. W moim przypadku, dobrze, że Ikea była zamknięta.