To się dzieje tuż obok.
Odwiedzam dworzec dość często. To tam i w sektorach pomocowych kryje się najwiecej historii tragedii, która jest bliżej nas niż myślimy. Uchodźców jest coraz mniej. W holu i poczekalni spotyka się kilkanaście rodzin. Mam jednak wrażenie, że z dnia na dzień to, z czym przyjeżdzają, jest coraz większym ciężarem wojennych traum.
Spotykam uchodźców ze spokojniejszych miast – Ługańska, Lwowa, Złotych Mostów. Ale stamtąd też nie ucieka się w spokoju. Rosjanie straszą bombami, które brzmią tak samo złowrogo – niezależnie czy uderza ich jedna czy kilka.
Spotykam uciekinierów z Sumy, która dopiero niedawno odzyskała niepodległość. Uciekinierów z Charkowa, który przygotowuje się na odpór rosyjskiej ofensywy. Te rozmowy są trudne, nie na w nich dobrych pytań i chyba trochę boję się mówić jak mi przykro, bo nie ma słów, które by to wyraziły. Ale rozmawiajmy, to może szybko nie zamkniemy oczu na to, co obok potrzebuje naszej uwagi.
Cieszę się, że wokół, na dworcowej hali kręci się tylu wolontariuszy. Z kilku powodów. To daje poczucie, że nadal jest tak samo dobrze jak pierwszego dnia wojny. A dzisiaj idzie już 50. dzień od ataku Putina. Zapał pewnie gaśnie, jak zawsze. Ale może przez to, że media nadal nie odpuszczają tematu, może przez to, że ukraińskie tragedie rzucają nam się w oczy każdego dnia w tramwaju, internecie czy miejscu pracy i szkole.
Wolontariusze są też dużo silniejszy niż my wszyscy, a to inspiruje, żeby nie przestawać. O dwie głowy wyżsi i dwa razy starsi ode mnie mężczyźni mówią mi, że tu nie da się nie płakać. Ale przychodzą na dworzec codzienie i pomagają, mimo wszystko. Do uchodźców podchodza z uśmiechem. To działa jak plaster – naprawdę. Nie pomoże, ale pokrzepi. Przemieni chwilę straszną w coś znośnego.
Przed wojną we Wrocławiu, w którym mieszkam, żyło 100 tysięcy Ukraińców. To moi przyjaciele, znajomi i współpracownicy. Widzę ich, kiedy nie mają siły. Kiedy tracą kontakt z rodziną, która została w Ukrainie, bo pod rosyjską okupacją są problemy z zasięgiem. Kiedy otrzymują zdjęcia zniszczeń w miejscach, które kiedyś były im bliskie. W dzieciństwie, w czasie szkolnym. Walczą tu na miejscu udzielając się, gdzie można. Niektórzy nawet rzucają pracę w tym celu. Inni pracują wręcz więcej, żeby móc wysłać rodzicom pieniądze, bo ci stracili pracę. To się dzieje tuż obok.
Rozmawiałam ostatnio z bezdomnymi. Pomagali w jednym z wrocławskich punktów tymczasowych. Jeden z nich powiedział mi, że on nie rozumie jak można nie widzieć co się dzieje. “Przecież wystarczy przejść się na ten dworzec. Popatrzeć na tych ludzi. To jest ich tragedia. Trzeba pomagać, bo to moglibyśmy być my” – mówił. Inna wolontariuszka powiedziała mi, że nie wiedziała, że jest tak źle. Dopóki nie zaczęła pomagać na dworcu. Tam okazało się, że nie da się zrozumieć wojny oglądając telewizję. Trzeba usłyszeć, że ktoś stracił dom, ktoś inny rodziców a ktoś pamięć przez traumatyczne doświadczenia. I wtedy człowiek dopiero wie, że wojna nie jest tylko obok, bo za granicą. Jest obok, bo przeniosła się na nasze ulice, do naszych bloków i hal dworcowych.
Są już prawie święta. Chcemy spokoju, bo dzień święty się święci, więc wyłączymy telewizory. Może już przy stole wielkanocnym padnie zdanie “no ale ile można o tej wojnie”? Może dopiero przy stole wigilijnym? Ale wojna nie zna świąt, ani wielkanocnych ani żadnych innych. Jeśli zamkniemy oczy, to i tak kiedyś dojdzie do nas dźwięk huku bomb. A te równie dobrze mogłyby uderzać w nasze domy, szkoły, teatry. Ale to się dzieje tuż obok.