W podstawówce oferują nam naukę języka kaszubskiego. Idea oryginalna, dla wielu pewnie zaskakująca, ale nie aż tak, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Kaszuby bardzo po sąsiedzku. Wystarczy wsiąść do auta, puścić z głośników Hunky Dory i jeśli asfalt i światła na skrzyżowaniach będą łagodne, przy Song for Bob Dylan powinny ukazać nam się pierwsze nazwy miejscowości w dwóch językach.

Ja jednak na zajęcia z kaszubskiego nie chodzę, popołudnia mam zajęte nauką angielskiego. Współczesna lingua franca, nie masz przyszłości bez znajomości angielskiego. Do takiej Anglii to już zdecydowanie dalej niż na długość jednej płyty Bowiego, ale jak się tak dobrze zastanowić, żeby angielski poszedł w ruch, nie trzeba się w ogóle ruszać z miejsca. Wszyscy go znają. 

Mój mały wewnętrzny językowy nerd nie może się pogodzić z tym, że z obcych umiem jedynie język mainstreamu (sic!), zaczynam więc uczyć się norweskiego. A czemu akurat norweski, to przetrząsanie nieba i ziemi nie jest w stanie (innym i mi) sensownie wytłumaczyć. Usłyszałam go kiedyś w jakimś serialu, ładnie brzmiał. Na pewno nie uczę się go z planem wyjazdu do Norwegii w głowie – zimno tam, drogo tam. 

Ale drogo jest wszędzie, więc czy z tej nieszczęsnej Polski w ogóle opłaca się ruszać? Pewnie opłaca, ale to jeszcze trzeba nie być tchórzem. Siedzę więc w tej Polsce, uczę się tych odległych hen, hen języków, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że tuż pod nosem mam język obcy, tu, na miejscu, ogólnokrajowy, polski. Niby wiem, że istnieje – w końcu wszyscy nie raz widzieliśmy tego maleńkiego człowieczka w rogu ekranu przy wydaniu wiadomości specjalistycznych czy podczas transmisji obchodów święta narodowego – a jednak nie. Nie postrzegam go jako realną możliwość. 

A potem tych dwóch chłopaków w tramwaju. Rozmawiają leniwie, nagrzani letnim słońcem, z uśmiechami na ustach, które sugerują akt plotkowania lub nietrzeźwość. Kto wie, może oba na raz. Rozmowa bezdźwięczna, głośna radością i zrelaksowaniem, jaki jest w stanie dać człowiekowi tylko sam środek wakacji.

Od tej pory idzie już szybko. Widzę ludzi migających wszędzie. Wracając do mieszkania, mijam codziennie ośrodek Towarzystwa Osób Niesłyszących, ulokowany na mojej ulicy, na wyciągnięcie ręki. Znajoma znajomej w ramach fakultetów chodzi na kurs PJM. W budżecie obywatelskim pojawia się propozycja zorganizowania kursów dla mieszkańców miasta. Na zajęcia z wiedzy o kulturze robię prezentację o teatrze Manu, norweskim teatrze, w którym językiem sceny jest migowy. Decyzja zdaje się być już przesądzona, zostaje podjęta jak gdyby bez konsultacji ze mną. Będę uczyć się migowego, choćbym musiała na to poświęcić czas na sen. 

Problem jest jednak taki, że projekt do budżetu nie zostaje przyjęty. Szkoły języka migowego są, owszem, ale drogie jak szlag. Na fakultety zapisy zamknięte, może w przyszłym roku, tyle że nie wiem, czy będę wtedy jeszcze studentką. A chęć jest, gorąca i ogromna; to już jest bardziej potrzeba niż zwykłe tam widzi-mi-się. Spędzam więc czas, który powinnam przeznaczyć na pisanie licencjatu, na szukaniu informacji o nauce PJM. Znajduję kurs podstawowy dostępny – nie do wiary! – za darmo, gotowe nagrane filmiki, nawet słownik, raj osiągnięty. 

Zaczynam naukę z zapałem, jakiego sama u siebie nie poznaję. Szybko jednak zderzam się z murem, jakim jest brak żywego kontaktu ze środowiskiem Głuchych, a jeszcze lepiej, z nauczycielem znającym to środowisko, który uchroni mnie przed popełnieniem otoczonej ignorancją gafy. Poszukiwania ponawiam, nie do końca jednak wierząc, że coś z tego wyniknie, skoro ostatnie polowanie zakończyło się porażką. 

Aż tu nagle, jak grom z jasnego nieba, niezawodną pocztą pantoflową przybywa do mnie informacja o kursie języka migowego, w którym mam szansę uczestniczyć, nie płacąc kwot niedorzecznych. Rękami i nogami uczepiam się plotki i kopię, i kopię, i piszę, i dzwonię, aż w końcu udaje mi się. Jestem na kursie języka migowego, poziom podstawowy, z nauczycielem i innymi uczniami z krwi i kości, nie muszę już migać do ekranu. 

Tyle tylko, że muszę, bo zajęcia odbywają się zdalnie. Jednak przejście z wcześniej nagranych filmików przyjmowanych biernie do aktywnych interakcji z ludźmi będącymi tu i teraz robi różnicę kategorii niebo a ziemia. Nie muszę już migać do lustra, mogę faktycznie rozmawiać! (W poziom zaawansowania tych rozmów zagłębiać się nie będziemy. Poziom podstawowy, przypominam.)

Największy problem sprawia mi zaprzestanie używania zwrotów grzecznościowych, co jest niezwykle ironiczne, bo w PJM, tak jak w tym wcześniej już wałkowanym norweskim, wszyscy są do siebie na ty. Jednak staram się, tak więc Beata (a pani samo się ciśnie na opuszki palców) nauczycielką fantastyczną jest. Beata to CODA (dziecko Głuchych), więc, choć sama słyszy, świat Głuchych zna od podszewki. Fascynującym dla mnie jest, jak osoba, dla której migowy jest praktycznie pierwszym językiem, jest w stanie tak dobrze postawić się w sytuacji osób, dla których miganie to czarna magia – wypracowała niezwykle sprawnie działający system nauki przez skojarzenia i, choć metoda zapamiętywania dzięki skojarzeniom nowa nie jest, chyba po raz pierwszy sprawdza się u mnie aż tak dobrze. PJM jest językiem przepełnionym migami ikonicznymi, wiele znaków słyszący używają kompletnie nieświadomie w codziennym życiu, a jednak wiele migów nie byłabym w stanie zrozumieć, gdyby Beata nie zbudowała dla nich skojarzeń. 

Ale techniki nauki opracować mogłam sobie sama, w końcu tyle coachowych spotkań nam organizowali przed maturą. Obecność nauczyciela będącego stale w świecie Głuchych to o wiele więcej niż łatwiejsza nauka słówek. Na każdych zajęciach prezentowane nam są przykłady niezwykle żywej, obecnej kultury Głuchych – o, ile jest piosenek przetłumaczonych na PJM! Beata pokazuje nam całą bazę słowników, leksykon PJM, telewizję dla Głuchych, zachęca do odwiedzin w TONie (tak, tym na mojej ulicy), przedstawia zasady savoir-vivre, prezentuje kartę głuchego pacjenta, nagrywa z nami naszą własną piosenkę przetłumaczoną na PJM. Nie tylko prezentuje, ale też przekonująco zachęca do wejścia w świat ciszy. To jest właśnie różnica, którą stwarza nauka z nauczycielem środowisko faktycznie znającym. 

Małymi kroczkami zbliżam się do świata ciszy, nieśmiało i niby nie chcę być zauważona, bo znam ledwie podstawy, a jeszcze pewnie z nerwów wszystkiego zapomnę. A jednak zbliżam się wciąż, dreptam w progu i czuję siłę wciągającą mnie do środka. I to nie byle jaką siłę, bo już szukam kursów na następnym poziomie. Opowiadam o PJM wszystkim – i tym, co pytają, i tym, co nie pytają. Czuję fascynację, o której myślałam, że umarła w trakcie rozczarowujących studiów. A jednak przeżyła i to właśnie język migowy dał jej ciepło potrzebne do obudzenia się z tego przydługiego stanu hibernacji. Jak tak dalej pójdzie, może w końcu przekroczę próg. Kto wie, może nawet odważę się pójść do TONu.

Nie wiem, na ile moje prywatne (ostatecznie pozytywne, choć droga była kręta) doświadczenia są w stanie kogokolwiek przekonać, dlatego też rzucę teraz trochę mięsa, które – mam nadzieję – przekonać do nauki PJM da radę. 

1. Migowy NIE jest trudnym językiem. Samo pojęcie uniwersalnej trudności języka jest kłamliwym konceptem. Łatwość z jaką uczymy się nowych języków wynika z ich podobieństwa do języków, które już opanowaliśmy. Dla przykładu: dla mnie, osoby pracującej na trzech językach germańskich, nauka języka hiszpańskiego, uważanego za jeden z łatwiejszych języków świata (fizycznie boli mnie napisanie tego), była drogą przez męki, o jakich Dantemu się nawet nie śniło. 

2. PJM jest niezwykle logicznym językiem. Prawda, ma inną składnię (najpopularniejsze języki obce w Polsce wszystkie mają szyk SVO1, PJM zaś ma szyk SOV2), ale jej zasady naprawdę nie są skomplikowane, a przestawienie się na inny tryb wymaga po prostu odrobiny ćwiczeń. Nie ma za to tych niezręcznych dwuznaczności, które bywają plagą języków mówionych (ulubiony przykład wszelakich artykułów, przez które się przebiłam, przygotowując prezentację o migowym w Norwegii: X powiedział Y, że on wygra. I teraz pytanie: Kto wygra?). 

3. Języki migowe ponad wszystko wynoszą najważniejszą funkcję języka – komunikację. Mam wrażenie, że wielu ludzi w swojej pogoni (tak, ja też jestem temu winna) za jak najdoskonalszym naśladowaniem native speakerów – czy też, innymi słowy, zlikwidowaniem tego akcentu, który wszystkim mówi, skąd jesteśmy – zatraca prawdziwy sens jakiegokolwiek języka. Języki służą przekazywaniu informacji, budowaniu relacji, zbliżają ludzi do siebie. W migowym to właśnie jest najważniejsze – żebyśmy mogli się ze sobą komunikować, mogli się rozumieć. 

Wniosek jest prosty – uczcie się migowego, najlepiej na lekcjach z nauczycielem znającym środowisko Głuchych, ale filmiki z internetu są lepsze niż nic. Znajomość nawet samych podstaw nie tylko ułatwi interakcję z wcale nie małą grupą osób (około 800 tysięcy Polaków z wadą słuchu, w tym około 50 tysięcy posługujących się w komunikacji PJM, mających trudności ze zrozumieniem tekstu w języku polskim – według statystyk Polskiego Związku Głuchych), ale też daje ogromną satysfakcję. PJM jest językiem pięknym, a środowisko Głuchych naprawdę otwarte na nowych jego użytkowników. 

Migajmy razem. 

Lista źródeł przydatnych do nauki PJM: 

  • migaj.eu – lekcje, słownik, informacje. Istnieje też aplikacja na smartfony; 
  • spreadthesign.com – słownik obsługujący ponad 40 języków migowych; 
  • slownikpjm.uw.edu.pl – korpusowy słownik PJM; 
  • głusi.tv – telewizja dla głuchych, w PJM; 
  • google.com – wiele ośrodków kultury, bibliotek, szkół, uniwersytetów, itp. organizuje (często darmowe) kursy PJM. Trzeba wytrwale śledzić informacje.

1SVO = Subject Verb Object (Podmiot Orzeczenie Dopełnienie) – szyk zdania w takich językach jak: polski, angielski, niemiecki, ukraiński, francuski. 

2SOV = Subject Object Verb (Podmiot Dopełnienie Orzeczenie) – szyk zdania w takich językach jak: PJM, japoński, koreański, turecki, hindi.

Katarzyna Szczęsna – z reguły krótkie formy prozatorskie – z ambicją ostatecznego przełamania własnego lenistwa i zabrania się za formę prozatorską dłuższą – czasem jakiś felietonik. Studia – wcześniej norweski, obecnie filmoznawstwo. Miłośniczka kawy, rośliniarska mama. Trochę bazgrolenia, trochę pieczenia. No i czasem to nieszczęsne pisanie.