Z ponad 20 letnim stażem myślałam, że wiem czym jest smutek.  

Okazało się, że nawet tego nie wiedziałam, bo prawdziwy smutek poznałam, gdy odkryłam, że moja sąsiadka to wielka śpiewaczka operowa, której noga nigdy nie stanęła na scenie. 

Grafika: Natalia Czajka

Spędziłam pierwsze trzy miesiące z utęsknieniem patrząc na leżak podgrzewany naturalnie światłem 24/7, bo to balkon od strony południa – za samo położenie balkonu płaci się drugie tyle, co za całe mieszkanie. Podziwianie zakłócał mi trochę widok sąsiada, który rzekomo nosił strój kąpielowy, ale jego wewnętrzne nudystyczne potrzeby wygrywały zazwyczaj z poczuciem odpowiedzialności za krajobraz miejski – slipy, były więc co najmniej o rozmiar za małe. Człowiek jest jednak istotą upartą i potrafi się przyzwyczaić do najgorszych warunków, po tygodniu mój odruch odwracania wzroku odszedł w niepamięć. Patrzyłam nie tyle na pokryty siwiejącymi włosami brzuch, a przez ten brzuch, jakby był szybą, ekranem ochronnym odgradzającym nagrzany słońcem leżak od prawdziwego świata. No i równie dobrze mógł nim być, bo w prawdziwym świecie ludzi nie stać na balkon od południowej strony, balkon duży na tyle, by pomieścić leżak – w prawdziwym świecie jest tylko patrzenie przez brudne od spalin okna od strony północnej, patrzenie wzrokiem zobojętniałym, bo kto w prawdziwym świecie ma dość energii, by wykarmić zazdrość.

Trzy miesiące mojego pierwszego lata w mieście, i jak to zazwyczaj bywa z mieszkaniami w pobliżu centrum, swoje nowe lokum poznawać musiałam w warunkach niesprzyjających, bo…

a) w mieszkaniach w pobliżu centrum zawsze panują wszelakie warunki niesprzyjające 

b) na czas mojej przeprowadzki przypadał początek największej fali upałów tego półwiecza (i pomyśleć, że na świecie wciąż są ludzie, którzy twierdzą, że można nie wierzyć w globalne ocieplenie). 

W pogardzie mając parzące łapska upałów i słońce pustyni, a przynajmniej lubiłam to sobie powtarzać dla podniesienia morale, dnie i noce wspinałam się po tych sześćdziesięciu stopniach, licząc je w tę i z powrotem, od tyłu i znów od przodu, ale nic nie było w stanie zmienić faktu, że zawsze będą to te same stopnie w tej samej klatce z farbą złażącą ze ścian smoczymi łuskami, bo kolejne malowanie planowo dopiero w przyszłym roku, najprawdopodobniej na wiosnę. Łuski były jedynym śladem po zagubionym wśród mrzonek smoku, a jednak, gdy ostatecznie udało mi się dotrzeć do mieszkania, czułam się jak zamknięta w wieży. Tylko że nie księżniczka. Księżniczce przeszkadzało ziarnko grochu pod dwudziestoma materacami, to pewnie na widok mojego materacyka leżącego na ziemi zemdlałaby. Moja własna matka zemdlałaby na ten widok, bo to proszenie się o mrówki i grzyba, ,,Czy ty chcesz się dziecko zabić?!’’. 

Nie, mamo droga, już od dawna nie, po prostu ogłoszenie obiecujące mi ramę łóżka okazało się oszustwem, więc do następnej premii świątecznej – podłoga. 

Jak na więzienie w wieży było to lokum ekskluzywne, jak na mieszkanie – lokum mieszkaniowe blisko centrum. Dokładnie takie, jak można się było spodziewać po cenie: przygniatające swoją normalnością i ciasnotą łazienki, smutkiem pociągnięta wykładzina winylowa w kuchni, kanapa zamiast stołu, ale tak to jest, jak zamiast salonu chce się mieć sypialnie. Ciasne, ale własne, tylko że tak naprawdę to wynajęte. Świeżo odmalowane ściany… chociaż to się pewnie tylko przyczyniło do zaniżenia ceny w stosunku do lokali sąsiedzkich. Z aromatycznym podpisem byłego lokatora. 

Ale jak się nie ma co się lubi, to się człowiekowi włącza tryb przetrwania. Rozpakowywałam więc kartony, rozpakowywałam siaty, pocąc się przy tym niemiłosiernie, bo z podstawowej fizyki pamiętamy, że powietrze ciepłe jest lekkie i gości w wyższych partiach świata, na przykład w mieszkaniu na czwartym piętrze, w którym nigdy nie zamontuję klimatyzacji, bo nigdy nie będzie mnie stać na wykupienie go na własność. Nie ma po co odkładać, jak mnie szlag trafi, to i pieniądze nie pomogą, więc resztki wypłaty zostawiłam w szwedzkim sklepie meblowym i zagraciłam ograniczoną przestrzeń w nadziei, że uda mi się tchnąć w nią trochę więcej życia niż jest go we mnie. I tak mijało mi iście kalifornijskie lato w Europie Środkowej. 

Pod koniec trzeciego miesiąca piekła ogrzewanego wszechobecnym betonem zobaczyłam w prognozie, że od przyszłego tygodnia temperatury planowały rozpocząć powolne schodzenie z wierzchołków na jakie wspięły się na początku wakacji, co naturalnie wywołało we mnie nagły bunt. Zima zaprawiana deszczem i błotem – bo skoro i tak gnamy w kierunku apokalipsy, to po co bawić się w półśrodki i okresy przejściowe – zamierzała przyjść zanim dostałam swoją szansę powylegiwania się na gorącym jak słońce leżaku. 

Jakkolwiek neutralnego stosunku wobec sąsiada nudysty nabrałam, nie zamierzałam zbliżać się do niego na odległość bliższą niż potrzebną do naszego rutynowego już machnięcia ręką przez szerokość ulicy – machnięcie, jeden mach po każdej ze stron, wystarczająco dużo spoufalania się zapewniają nam jego dobory garderobiane – tak więc wizyta na kąpiel słoneczną nie wchodziła w grę. Ale człowiek, pod presją zwłaszcza, jest istotą zaradną, a jeśli dodamy do tego warte trzy miesiące zgorzknienie, rozwiązania same do człowieka przychodzą. 

Fundament całego tego rozwiązania towarzyszył mi cicho przez trzy miesiące, podczas wnoszenia wypchanych po brzegi siatek i kartonów ze sklepu meblowego, przez pierwszą nieprzespaną noc – bo kto normalny jest w stanie zasnąć w nowym miejscu – kiedy wpadałam w ściany skryte w mroku, tworzące labirynt ukrywający przede mną oazę i idącą za nią ulgę dla mojego pęcherza, przez parapetówkę winem i dymem pachnącą, bo na wino akurat była promocja – dwa w cenie jednego – a po tych dwóch winach nie ma mowy o schodzeniu z czwartego piętra, żeby zapalić. ,,Jest zagracony, pozabijacie się próbując w ogóle otworzyć drzwi. Palcie normalnie w mieszkaniu, potem zrobi się przeciąg.’’ Nie żeby miało to dużo zmienić. 

Tak więc balkon. Mój własny, od północy i w cieniu, może z jedna czwarta prywatnej plaży Pana Nudysty. Przynajmniej był w cenie mieszkania. 

Zmieszczenie na nim chociażby krzesełka plażowego – którego i tak nie posiadałam – było moim najmniejszym zmartwieniem, jako że balkon w całej swojej półtorametrakwadratowej okazałości zagracony był jakimś gównem zostawionym przez poprzedniego lokatora. Stosy gazet, pokryte pleśnią lunchboxy, kawałki pobitej popielnicy, doniczka, która przejęła rolę popielnicy po smutnym końcu poprzedniczki, a z niej wystający kikut czegoś, co mogło być kiedyś palmą, a mogło być wyrośniętym szparagiem (draceną), więcej gazet, mikrofala bez drzwiczek, but do biegania i but do garnituru, oba prawe. Nie zdziwiłabym się, gdybym za trzecią wieżą magazynów znalazła – i teraz dosłownie – gówno. Wysuszone przez temperaturę. Nie przez słońce, bo ono nigdy nie dociera do tego czyśćca. 

Człowiek to jednak istota napędzana przez chęć zrobienia na przekór – i najwyraźniej można chcieć zrobić sobie samemu na przekór. Po trzech miesiącach podjęłam więc próbę posprzątania dotychczas unikanego jak ognia balkonu. 

Skok energii spowodowany oburzeniem minął jednak szybko – nic dziwnego, jak komuś brakuje energii do wykarmienia zasuszonego żołądka zazdrości, to jakim cudem miałby wykarmić wielką paszczę złości. Po wtarganiu większości śmieci do środka i zweryfikowaniu, że gówno nie czekało za żadnym rogiem tego wysypiska, spocona i czekająca już na tę wodnistą zimę, siadłam na małym prostokącie zawieszonym w powietrzu. Trochę betonu i metalowych prętów jedyną rzeczą dzielącą mnie od śmierci, bo upadki z czwartego piętra przeżywa się tylko po alkoholu, a mi od dwóch lat alkoholu tykać nie wolno. 

I tak właśnie siedziałam, gdy usłyszałam ją po raz pierwszy. 

– 

Mieszkała piętro pode mną, w linii prostej o jedno mieszkanie w lewo. Wciąż ta sama klatka, ale na jej balkon musiałam patrzeć pod kątem. A jaki to balkon. Żywa Argentyna, a może Brazylia, z tego co wiem to może być też Ekwador, nie wiem za dużo, bo nigdy tam nie pojadę i nie przekonam się na własnej skórze, nie będę też o nich czytać, bo bycie ignorantem uwiera mniej niż świadomość. Na dobrą sprawę może to być cała nieszczęsna Ameryka Południowa, cały żywy kontynent zamknięty w kuli śnieżnej, która wypadła z niezręcznych dłoni i rozbiła się na zimnym betonie Europy Centralnej, i wylała swoje piękne wnętrzności na ten niezbyt urodzajny grunt tylko po to, by umarły, po całej tej długiej podróży, po całym tym zamieszaniu z targowaniem się w sklepie z pamiątkami i zawijaniem szkła w folię bąbelkową. I jedynym, co przetrwało, były lilie. 

Alstromeria. Spędziłam bite dwie godziny zwinięta w kłębek na brudnym betonie, który zaskakująco okazał się wolny od śladów gówna, przeglądając zdjęcia płatków, krótszych, dłuższych, wywiniętych na zewnątrz, kurczących się do środka, próbując przez te przeklęte pęknięcie pół centymetra nad środkiem ekranu zobaczyć jakąkolwiek różnicę między zdjęciami – jak mi się zaczęło wydawać po dwóch godzinach bez mrugania – jednego kwiatka. Lilia peruwiańska. Przyszła do mnie sama, wyłoniła się z zarośniętych chwastami propozycji wyszukiwania, ukoiła moje zszargane nerwy swoim aksamitnym ,,Przestań już kląć, bo zwiędnę.’’. Lilia Inków. Jak już wybijamy całą cywilizację, to zostawmy im chociaż coś ładnego w historii, na pamiątkę lepszych czasów. Nostalgia nie może pachnieć, za dużo bodźców i człowieka zemdli. 

Ostatnimi dniami patrzyłam na jej balkon częściej niż na prywatną plażę Pana Nudysty, która, swoją drogą, plażą już nie była, bo jak zapowiadano, fala upałów ustąpiła miejsca fali błota, i bogu dzięki, że błota, a nie skamieniałej z zimna ziemi. Leżak zdezerterował. Lilie wciąż na posterunku. 

– 

Zawsze otwierała drzwi balkonowe zanim zaczęła próbę. Na początku myślałam, że trzyma je otwarte, żeby zrobić przeciąg, ryzykując bolące mięśnie na rzecz pozornej ulgi od skwaru. Ale temperatury opadły, a ona wciąż otwierała przerośnięte okno. Rutyna, plan dnia zbudowany wokół godziny otwarcia bramy na świat zewnętrzny. Trening, próba musi trwać niezależnie od trąbienia klaksonów i wrzasków dzieci wracających z apelu z okazji rozpoczęcia roku. Rytuał, własnoręczne tworzenie publiczności z kwiatów, skoro ludzie nie chcieli słuchać. Lilie nie umieją klaskać, więc nie rozpraszają opętanego muzyką artysty. Za piękno odpłacają pięknem. Innym imieniem lilii jest Krasnolica. 

– 

Po tygodniu słuchania zrozumiałam, że to coś więcej niż przygodna zachcianka. Tak naprawdę zrozumiałam to wcześniej, ale dobrze mi było w tym stanie bezmyślnego słuchania. Po tygodniu nie dało się już jednak ukrywać ciekawości pod kocykiem pozornej obojętności, więc z kocem na ramionach, bo na klatce było zimno niezależnie od temperatury na zewnątrz – a chłód wraz z nadejściem jesieni ewoluował z krótkotrwałej ulgi w utrapienie – zbiegłam po wszystkich sześćdziesięciu stopniach do domofonu, przy którym widniała lista nazwisk niektórych z lokatorów. Nadzieja nie była duża, a jednak okazała się trafna, bo oto pod numerem, którego doliczenie się zajęło mi upokarzająco długo, widniało nazwisko. Ba, nawet była pierwsza litera imienia. Sytuacja nieidealna, ale było to i tak więcej, niż oczekiwałam. Zwycięska, ruszyłam w powolną pielgrzymkę powrotną do mojej wieży. 

Poszukiwania w internecie dały mi nieskończoną liczbę wyników wyszukiwania, co równało się żadnemu wynikowi. Ale człowiek w potrzebie to istota zaradna, a do zaspokojenia mojej ciekawości bardzo potrzebowałam konkretnej odpowiedzi.

I tu przydatne okazało się doświadczenie, którego nigdy nie wpisywałam w CV, może dlatego tak ciężko było znaleźć pracę, może powinnam była wszędzie zaznaczać, że jestem z małej miejscowości, wsi bez cech wsi, zamieszkałej przez masę starszych osób, które, gdy tylko nie były zajęte klęczeniem, robiły za nikomu niepotrzebną informację turystyczną. Albo za niezbędny lokalny dziennik informacyjny. Zależy, kogo spytać. 

Wiedziałam więc, co muszę zrobić, wiedziałam też, jak się do tego zabrać. Uzbrojona w wiedzę od najemcy, że sąsiedztwo bardzo spokojne, bo poza mną w pierwszej pięćdziesiątce życia było tylko bezdzietne małżeństwo na parterze, zaczęłam gorliwie wynosić śmieci, posortowane jak nigdy, w małych porcjach akurat na plastikowe woreczki z uszami, wciśnięte mi na siłę na rynku, bo jak inaczej mają mi te owocki dać, nie można jabłka i gruszki do jednej siatki, ,,Takie podobne, pomylą się Pani.’’. Dwa dni, by zarysował się schemat. Trzeciego dnia byłam gotowa. 

Godzina dziewiąta z dwoma minutami. Zarzuciłam pasek plecaka na jedno ramię. Wyciągnęłam kilka dodatkowych kosmyków z kołtunokoka. Dwie minuty dreptałam w miejscu na tyle intensywnie, by poczuć ciepło w policzkach. Cztery po dziewiątej trzasnęłam drzwiami. Z akompaniamentem niosącego się po klatce huku zbiegłam trzydzieści stopni i oto na półpiętrze, podlewając plastikowe rabaty, stał mój cel. Patrzyła na mnie obruszona, szeroko otwartymi oczami wyzierającymi zza grubych szkieł. Może te oczy nie były aż tak szeroko otwarte, może po prostu były tak bardzo powiększone przez dwie lupy na nosie. 

– Ładnie to tak hałasować w biały dzień? 

Oczywiście, że nie ładnie. Niechcący. Ale wie Pani, pośpiech, zaraz mi tramwaj odjedzie. 

– Ach, Pani się spieszy, no tak, tak, to nawet tłumaczy. A gdzie się Pani tak spieszy, tak z rana? 

Tu i tam. Nieważne gdzie, ważne, że spieszy. Drzwi zarysowane. Hałaśliwy taran prosto do ręki. 

Przyzwolenie dane, można szturmować. 

– No ja rozumiem, ale żeby to się nie powtarzało zbytnio. Tak się hałas niesie, wszędzie słychać. 

Nie zauważyłam, że się aż tak niesie. Mało wychodziłam ostatnio. 

– A to wychodzić nie trzeba, to i z piwnicy słychać, jak się niesie po klatce. Tę spod siódemki słyszę codziennie, mogłaby częściej płyty zmieniać, a nie w kółko to samo. Wie Pani, ładne to, ale ile można te same koncerty. 

Naprawdę? Nie kojarzę chyba. 

– No jak, nie może Pani nie kojarzyć, tej Imię spod siódemki. Imię Nazwisko, na pewno Pani zna. 

Nie, chyba nie miałam przyjemności. Krótko tu mieszkam. 

– No właściwie to ma sens. I raczej tej przyjemności mieć nie będzie. Mało co wychodzi. Coś z biodrem. Ja nawet nie jestem pewna, czy chodzi. 

O nie, to przykre. Doprawiłam tę przykrość przestąpieniem z nogi na nogę. Żonglowaniem telefonem. Spieszyłam się. 

– A przykre, przykre strasznie. Sama jak palec tam mieszka, na tym trzecim piętrze. Córka do niej przychodzi, ale co to tam, zawsze w pośpiechu. Nie ma do kogo nawet gęby otworzyć, przykre strasznie. Nic dziwnego, że w kółko tych śpiewów słucha. 

Dostałam, co chciałam. A nawet jakbym nie chciała, dostałabym więcej, ale wie Pani, ja przepraszam, ale ten tramwaj, naprawdę się spieszę, obiecuję uważać na hałas, notaktakdowidzeniatakdziękujępaniteżmiłegodnia. 

Niewidzialny tramwaj odjechał na tych samych koncertach pod siódemką, ładne, ale ile można. 

Poszłam na rynek pooglądać pomidory. W powietrzu latał dziki worek z uszami. 

– 

Sprawdziłam cały zestaw, Imię obok Nazwiska, Nazwisko obok Imienia, opera, koncert, na scenie, Metropolitan Opera, Wiener Staatsoper, Teatr Wielki. Od tego w sumie mogłam zacząć, więc jeszcze raz: Nazwisko, Teatr Wielki, Imię, Nazwisko, Miasto, Imię, Nazwisko, Miasto Obecne. Opera powojenna, wschodzące gwiazdy powojennej sceny operowej, Imię, Nazwisko, przedwcześnie kończy karierę, Imię, Nazwisko, złamana kariera, Imię, Nazwisko, emerytura. Od zbyt gruntownego sprawdzania mediów społecznościowych powstrzymała mnie resztka zdrowego rozsądku, która z opóźnieniem, ale jednak obliczyła, że skoro wiekowo pasuje, żeby szukać jej wśród powojennych czasów, to automatycznie wiekowo nie pasuje, by śmigała po internecie. Chyba że córka założyła jej profil, aby zaradzić nudzie. Zważając jednak na to, ile czasu poświęcała na koncertowanie, nie miała chyba za dużo czasu na konta z życzeniami typu smacznej kawusi i miłego dnia. 

Istniały większe szanse znalezienia na balkonie sprytnie zakamuflowanego gówna niż jakiejkolwiek informacji o wielkiej śpiewaczce operowej Imię Nazwisko. 

Co to jest w ogóle za nazwisko. Imię, Nazwisko. Najszersze nazwisko na świecie, a przynajmniej jak na standardy tego kraju. Więc pewnie pseudonim. Ale pod pseudonimem zawsze skrywa się prawdziwa nazwa, musi się skrywać, musi tam być. Sprawdziłam Marylin. Sprawdziłam Audrey. Sprawdziłam Mark, Henryk, Osamu. Prawdziwe imię zawsze wychodzi. Ale Imię, Nazwisko nie wyszło nigdy. Z takim nazwiskiem nie robi się kariery. 

Zmuszam się, by zapomnieć jej prawdziwe imię i chrzczę ją jako Miłą. Jest na tyle miła, by śpiewać temu, co zostało z Ameryki Południowej. Jest na tyle miła, by wróble nie uciekały z poręczy jej balkonu, nawet gdy wchodzi na rejestry, które muszą drażnić koty. Miło z jej strony, że mnie obudziła. 

Katarzyna Szczęsna – z reguły krótkie formy prozatorskie – z ambicją ostatecznego przełamania własnego lenistwa i zabrania się za formę prozatorską dłuższą – czasem jakiś felietonik. Studia – wcześniej norweski, obecnie filmoznawstwo. Miłośniczka kawy, rośliniarska mama. Trochę bazgrolenia, trochę pieczenia. No i czasem to nieszczęsne pisanie.

Ilustratorka: Natalia Czajka – amatorka azjatyckiej kuchni oraz tematów wszelako związanych z krajami Dalekiego Wschodu. Na co dzień studentka medycyny weterynaryjnej i kocia matka. Po godzinach mól książkowy dzielący się swoją pasją do zdjęć i książek w social mediach. Wrażliwa na piękno kinowego obrazu i muzyki, szukająca, gdzie się da, nawet najmniejszych zachwytów nad światem. Wyznawczyni jedynej prawdziwej, czarnej jak noc, kawy.