Sala stopniowo wypełniała się trzeszczącym w uszach gwarem. Wytwornie ubrane kobiety i postawni partnerzy bez pośpiechu zajmowali miejsca, nie zauważając obserwującego ich mężczyzny. Trudno było się dziwić – podglądacz nie wyróżniał się właściwie niczym. Jego przyklepane włosy i obleczona może nazbyt grubą warstewką tłuszczu twarz czyniła z gapia niezauważalną kroplę w morzu zachwyconych wnętrzami Teatru Wielkiego gości.
Jego uwagę przykuła przechodząca nieopodal para. Z początku nie przejął się zbytnio, lecz gdy zajęła sąsiadujące miejsca, zlustrował towarzyszącego trajkoczącej kobietce mężczyznę, a gdy ten posłał mu pełne współczucia spojrzenie, najwyraźniej chcąc przeprosić za towarzyszkę, obserwator ze zdumieniem przyznał, że skądś kojarzy jego twarz. Sprawa stała się jasna, kiedy sąsiad wyciągnął zza pazuchy portfel. „Jan Reddaway” – gap odczytał w myślach podpis na wewnętrznej klapie pularesu.
Przewertował w myślach stronice ostatnich wydań „Expressu Porannego”. Był niemal pewien, że to właśnie Reddaway odpowiadał za wzmianki o zbrodniach, którymi po chwili zaczynała żyć cała Warszawa. Obserwatora zachwyciła myśl o niesłychanej mocy każdego słowa dziennikarza, zapewne nieświadomego władzy nad spokojem mieszkańców stolicy.
Jan Reddaway jednak dokładnie wiedział, że spoczywa na nim wielka odpowiedzialność. Co prawda była to w tamtym momencie ostatnia sprawa, którą zaprzątał sobie głowę. Zamiast tego zajmował się cichym odliczaniem minut do rozpoczęcia spektaklu i tym samym zamilknięcia towarzyszącej mu kobiety.
– Przepraszam – usłyszał cichy głos i dopiero wtedy zauważył mężczyznę obok.
– Tak? Och, najmocniej przepraszam. Anno? Anno – uciszył z zakłopotaniem partnerkę, która przerwała w pół zdania, po czym spojrzała na niego z wyrzutem.
Wtedy sąsiad pochylił się w jego stronę i postukał palcem w przedramię Reddawaya, dając mu do zrozumienia, iż chodziło o sprawę innego pokroju.
– Czy słyszał pan może o kolejnej warszawskiej tragedii? Samobójstwie tego… studenta? – niespokojny ton mężczyzny sprawił, że po plecach dziennikarza przebiegł dreszcz.
– Samobójstwie? – zapytał całkowicie zbity z tropu.
Nie obiło mu się to o uszy.
– Niezwykle to przygnębiający widok, rozumie pan, obraz wszystkich stronic dzisiejszych dzienników zalanych informacjami o śmierci wcale nie tak wiekowych ludzi.
– Istotnie – mruknął Reddaway, czując, jak w jego trzewiach zbiera się wściekłość. Nie mógł pojąć, jakim cudem przypadkowo spotkany mężczyzna wie o niedawnym incydencie wcześniej od niego.
– I wszystkie te młode dusze… Jakby zmówiły się w tajnym pakcie.
Reddaway przejechał wzrokiem po twarzy mężczyzny, upewniając się, że ten z niego nie kpi. – Janie? – przerwała im Anna.
Dziennikarz powiódł za jej spojrzeniem w stronę jednego z bocznych wejść, gdzie pośród coraz pośpiesznie przechodzących gości pojawiła się znajoma twarz.
– Proszę mi wybaczyć – mruknął, po czym ruszył do drzwi, przy których czekała na niego otulona zimowym paltem kobieta.
– Panie Reddaway – rzekła na powitanie i podała mu kopertę, najwyraźniej nie pesząc się zaciśniętymi ze zdenerwowania ustami dziennikarza.
– Pani Naumienko – odparł sucho.
Ruszyli bez słowa przez pokryte kamieniem korytarze. Reddaway zrównał krok z mniej spiesznym tempem towarzyszki i zabrał się za odpieczętowywanie wiadomości.
Obecność Wandy Naumienko niemal zawsze wprawiała go w zakłopotanie. Zdecydowanie nie przez nadzwyczajną, jego zdaniem, urodę, która bez problemu dałaby jej wstęp co najmniej na deski teatru, lecz ze względu na denerwujący zwyczaj wyprzedzania go o kilka kroków w każdej tropionej wspólnie sprawie. I chociaż to jemu przypadała przyjemność przyjmowania większości pochwał, w świadomości nieustannie raziła go migająca lampka oznaczająca, że Jan Reddaway najwyraźniej nie do końca na nie zasługuje.
Wyszli na oblodzony chodnik Placu Teatralnego i ruszyli w kierunku ulicy Focha, gdzie pośród spieszących na ostatni dzwonek widzów co chwila przemykały tramwaje. Dziennikarz mimowolnie zauważył, jak Naumienko jeszcze ciaśniej opatuliła się płaszczem, kryjąc szyję przed przeszywającym ziąbem.
– Na dworcu Warszawa Czyste zauważono ślady krwi na kołach pociągu osobowego – ogłosiła z pewnością w głosie, która tak mocno kontrastowała ze skuloną sylwetką kobiety. – Niedaleko stacji Szczęśliwice znaleziono ciało… A raczej to, co z niego zostało.
Reddaway skierował w stronę Wandy przeciągły wzrok, a później najwyraźniej przypomniawszy sobie o obecności koperty w ręce, tylko zdawkowo odchrząknął i wyjął notatkę.
– To informacje od komisarza Janickiego. Telefonował dziesięć minut temu – dodała dziennikarka.
Spodziewała się dojrzeć u mężczyzny towarzyszący przy rozpoczynaniu nowego śledztwa błysk w jego oczach. Jednak w tamtym momencie Reddaway wpatrywał się w zapisane informacje niczym w pustą stronicę. Po chwili zrozumiała, iż nie było to zwykłe znudzenie, lecz troskliwie ukryta obawa wymalowana na jego twarzy. Wreszcie złożył notkę i odpowiedział:
– Ruszajmy.
***
Koścista sylwetka nie przeszkadzała Aleksandrowi Janickiemu w kroczeniu między funkcjonariuszami policji z gracją i prężnością bez wątpienia godną komisarza. Nie miał już sił odganiać zgromadzonych gapiów, lecz kiedy wśród tłumu pojawił się Jan Reddaway i jego towarzyszka, skinął głową w stronę strzegącego przejścia policjanta.
– Nie muszę wspominać, że jesteście tu państwo nieoficjalnie – wyartykułował bez powitania, gdy dziennikarze znaleźli się u jego boku. – Do momentu rozwiązania sprawy nie chcę widzieć nazwiska tego nieszczęśnika w prasie.
– Czy ciało zostało rozpoznane? – spytała Wanda, lecz Janicki rzucił w jej stronę surowe spojrzenie i zwrócił się do Reddawaya:
– To Edward Rywlin, lat dwadzieścia cztery, student Uniwersytetu Warszawskiego. Dziennikarz po raz kolejny poczuł dreszcz. Choć z racjonalnego punktu widzenia wypowiedź sąsiada w teatrze była tylko niewinną igraszką – fortelem prowadzącym do zasiania w
Reddawayu ziarna niepewności, mężczyzna coraz częściej wspominał w myślach niewinne słowa gapia.
– Zatelefonowałem od razu, gdy znaleziono nieszczęśliwca – stwierdził z niemałą dumą Janicki, co tylko potwierdziło przekonania Wandy, że choć komisarz wchodzi w poczet uczciwie docenianych policjantów, sam z siebie jest człowiekiem raczej płytkim.
Reddaway wyciągnął spod stert myśli obraz siedzącego w teatrze mężczyzny. Droga stąd do teatru zajmowała nie krócej niż dwadzieścia minut, co oznaczało, że zgodnie ze słowami Janickiego sąsiad nie miał prawa wiedzieć o samobójstwie. Chyba, że…
– Jedna Cyganka widziała z daleka, jak skoczył. Twierdzi, iż w pobliżu nie było nikogo. Od razu zaalarmowała straże – dodał komisarz.
Podeszli do dwóch Romek. Jedna, starsza i widocznie roztrzęsiona, bełkotała coś niewyraźnie do ciemnowłosej dziewczyny.
– Znałyście go? – zapytał wprost komisarz, a młodsza pokręciła głową.
– Gadzio – wybełkotała starsza.
Dziennikarze wymienili spojrzenia.
– Mama mówi, że to nie-rom. Gadzio. My się z takimi nie zadajemy. Oni tu nigdy nie przychodzili – wytłumaczyła dziewczyna.
– Denat wybrał miejsce odległe od głównych ulic miasta, jednak nie całkowicie opuszczone – mruknął Reddaway, gdy oddalili się od kobiet.
– Chciał zostać zauważony, lecz nie znaleźć się tym samym w centrum uwagi. Nietypowa sytuacja – kontynuowała myśl Wanda.
– Dziennikarze – prychnął komisarz. – Doszukujecie się państwo trzeciego dna. Samobójstw są setki. Nie róbmy z każdego sprawy godnej serii kryminałów.
Naumienko pokiwała głową. W odróżnieniu do Reddawaya nie planowała spędzać najbliższych nocy na rozmyślaniach nad przypadkiem, który najwidoczniej nie różnił się od wielu badanych przez nią podobnych zdarzeń.
Przechodząc z powrotem przez tłum gapiów, nie miała prawa zauważyć wyciągniętej w jej stronę ręki, która błyskawicznie wsunęła mały pakunek do torby dziennikarki.
Hanka Słyk – tegoroczna maturzystka. Warszawianka, która połowę miejsca w sercu zajęła miłością do Piotrkowa Trybunalskiego. Żeglarka, miłośniczka kawowej czekolady i niepoprawna wielbicielka brytyjskiej literatury. W rzadko nadarzających się wolnych chwilach siada w kawiarni i notuje na serwetkach pomysły na nowe historie. Na szczęście wymyślone opowieści zostają w sercu, bo niestety serwetki najczęściej gubią się w ogólnym artystycznym nieładzie życia.