Miła urodziła się w małej wsi w samym środku Nigdzie, wokół pola, a wokół pól inne pola. Jakiś przypadkowy las, słońce nigdy nie zachodziło tam za horyzont, zawsze najpierw pożerał je las. Monotonię krajobrazu przełamywałaby droga, jedyna prowadząca do – a może raczej pozwalająca uciec z tego miejsca, wszyscy albo chcieli z, albo nie chcieli niczego w ogóle, bo byli zbyt zajęci, by mieć pragnienia – wsi, droga faktycznie mogłaby przełamywać bezbrzeżne przestrzenie zajmowane przez zboża i trawy, ale sama była tak wpasowana w otoczenie, że znikała. Nawet jeśli człowiek akurat nią szedł, potrafiła wymazać się z rzeczywistości, i nagle okazywało się, że człowiek przedzierał się przez złociste łany, a droga wiła się dobre pięćset metrów na północ. Tak więc nie można było szczerze powiedzieć, że droga pozwalała uciec ze wsi, bo każda próba przekroczenia niewidzialnej granicy tej wysepki w samym środku Nigdzie kończyła się podeptaniem młodego żyta, a w najgorszym przypadku skręceniem kostki w krzywo zaschniętym błocie.
Internet powiedział mi, że mam zmieszać mąkę pszenną z żytnią w proporcji 3 do 2. Czyli ostatecznie dobrze, że z czasem zaczęli uprawiać więcej pszenicy. Szkoda tylko, że internet nie powiedział mi, gdzie ja mam tak właściwie zdobyć tą mąkę.
Rodzice Miłej to byli ludzie, którzy życia doświadczyli. Nie, przepraszam, których życie doświadczyło. Ojciec najprawdopodobniej wciąż miał kawałek metalu w nodze. Matka poroniła dwa razy, zanim przyszła Miła. Odkąd doświadczyła, jaki świat jest naprawdę, nie chciała dzieci – ale jeśli nie będą mieć dzieci, to kto będzie tym narodem, za który jej własne życie zostało przerwane? Oni przetrwali, następni mieli już żyć. Stąd Miła, a potem trójka innych trzeba-mieć-dzieci.
Supermarkety w centrum są zawsze ulokowane tak, by nie rzucać się za bardzo w oczy. Jeden jedyny, niedorzecznie barwny znak niczym krzyżyk na mapie wskazywał ich lokalizację w salonach kamienic, korytarzach kin, wychudzonych wieżyczkach szkła między restauracją a biurem informacji turystycznej. I zawsze są kompaktowe. Blisko, by dostarczyć ci najpotrzebniejsze w jak najkrótszym czasie, ale płacą za to wąskimi alejkami i niezwykle szybko postępującym doborem naturalnym wśród produktów. Po półtorej godziny przybijania do wszystkich X na mapie zrozumiałam, że nie obejdzie się bez wypłynięcia na głębokie wody.
Miła czasami chodziła do szkoły. Robiłaby to częściej, bo lubiła prawie wszystko, co wiązało się z chodzeniem do szkoły – lubiła podróż wozem zaprzęgniętym w dwa konie, jedyne istoty, których droga nie mogła zmylić, lubiła słyszeć głosy innych dzieci, lubiła Panią Nauczycielkę, nawet jeśli płakała trochę za często jak na mieszkańca wsi, ale tak właściwie pochodziła z miasta, więc może dlatego nikt nic nie mówił, gdy widzieli ślamazarnie toczącą się po jej policzku łzę. Miła lubiła słyszeć, że tam za lasem rozciąga się inny świat, jeszcze większy niż największa okoliczna wieś, ta, w której ulokowano prowizoryczną szkołę. Bo była to szkoła prowizoryczna, Pani Nauczycielka powiedziała, że prawdziwe szkoły, szkoły w miastach, są duże i czyste i mają prawdziwe ławki zamiast jednej długiej ławy. I katedry. Prawdziwe szkoły miały w klasach katedry dla nauczycieli. Największym marzeniem Pani Nauczycielki było mieć katedrę. Jedyną rzeczą, której Miła nie lubiła w szkole, było to, jak zmęczona się zawsze czuła. Kiedy szła za ojcem w polu albo wstępnie mieszała mąkę, zanim matka wzięła się za ugniatanie ciasta, nie było czasu, by myśleć o zmęczeniu, ale rytmiczne bujanie wozu czy błyszczący w powietrzu kurz unoszący się w ich prowizorycznej nie-szkole zawsze zdołały przedrzeć się przez wszelkie zapory, jakie stawiała bólowi w mięśniach i samozamykającym się powiekom. I zawsze zdołały przypomnieć jej, jak bardzo zmęczona była, cały czas.
Jakimś cudem tramwaj nie popsuł się na ostatnim odcinku drogi i dotarłam na koniec miasta, koniec świata. Dalej nie było już nic, moja własna wyspa tu postawiła granicę. Spędziłam kilka minut patrząc w pustkę, czekając, aż zarys drogi szybkiego ruchu zacznie falować, by ostatecznie zniknąć jak fatamorgana. Ale droga pozostała na swoim miejscu, w końcu po niej nie szłam, czemu więc miałaby się fatygować. Skręciłam w lewo, przez pasy i drzwi obrotowe, prosto w paszczę giganta. Alejki szersze niż leniwa droga na horyzoncie, dobór naturalny zaprzestany zupełnie, w końcu musi się znaleźć ktoś, kto akurat tego będzie potrzebował. Miejsca jest dość.
Miła nie wiedziała, że umie śpiewać. Robiła to z potrzeby, by uspokoić młodsze rodzeństwo; by ukoić własny strach, gdy wiatr obijał się o ściany w środku nocy; by umilić czas ojcu. Matka nie lubiła jej słuchać, niezależnie czy śpiewu, czy mowy, matka w ogóle mało Miłą lubiła, ale ojciec czasami prosił ją, by śpiewała, gdy pracowali, albo gdy ból przykuwał go do łóżka i Miła siedziała przy nim, bo gospodarstwo nie mogło się samo prowadzić, więc matka musiała zaufać, że Miła sobie poradzi. Czasami śpiewała bez powodu, tak po prostu, instynktownie. Nie wiedziała, jak brzmi, ale wiedziała, że gdyby było to irytujące, ktoś kazałby jej zamknąć gębę. Ludzie ze wsi mieli skórę i uczucia spalone słońcem. A jednak przysłuchiwali się milcząco i uważnie, gdy pozwalała sobie na więcej niż nucenie.
Za mąkę żytnią zapłaciłam 3,69. Za mąkę pszenną – 4,15. Bilety w tę i z powrotem wyniosły 5. Nie byłam w stanie doliczyć się, ile miało dojść do rachunku za prąd. Kupienie gotowego bochenka kosztowałoby mnie 3,20. Nie mogłam sobie przypomnieć, czemu to robiłam.
Miła spędziła dwadzieścia lat na wsi, a potem Pani Nauczycielka, która zasiała w niej świadomość, że urodziła się i miała spędzić resztę swoich dni w martwym punkcie wszechświata, umarła, a na jej miejsce przyjechał Pan Nauczyciel. Świeżo po studiach, z niekończącą się wiedzą o świecie i brakiem jakiejkolwiek wiedzy o życiu, przyjechał do nich między pola z wielkimi nadziejami, a po czterech miesiącach wyjechał z wielkimi sińcami pod przekrwionymi oczami i miłą żonką na doczepkę. I tak Miła przekroczyła granicę wyspy, patrząc na leżącą nieruchomo drogę z udeptanej ziemi. Kłosy i kostki pozostały w stanie nienaruszonym.
Gniecenie ciasta na chleb okazało się być doświadczeniem o wiele przyjemniejszym niż oczekiwałam. Morale podniesione, piekarnik nagrzany.
Życie Miłej zmieniło się po wyprowadzce ze wsi, a jednocześnie pozostało takie samo po przeniesieniu się do miasta. Zamiast hodować warzywa w ogrodzie, chodziła po nie na stragan. Wieczorami mieszała mąkę, po czym zagniatała ciasto, by rano wrzucić je do piecyka. Wciąż nie wiedziała, że umiała śpiewać, ale mąż nic nie mówił, gdy nuciła w kuchni. Po tym, jak urodziła dzieci, śpiewanie ułatwiało ich usypianie. Miastowi nie mieli skóry wygarbowanej, więc nigdy nie śpiewała głośno. Wiedziała, że są ludzie, którzy pracują śpiewaniem, ale ona nie była takim człowiekiem. Na pięćdziesiąte urodziny dzieci kupiły jej pierwszy telewizor i w tym właśnie telewizorze usłyszała operę po raz pierwszy. Nie płakała, bo nawet jeśli mieszkała w mieście, to pochodziła ze wsi.
W trakcie pieczenia wywaliło korki. Zanim zlokalizowałam, na którym piętrze znajdowała się główna skrzynka z bezpiecznikami, w nieśmiało rumieniącym się cieście zrobiło się wielkie wulkaniczne wgłębienie. Pobiegłam do najbliższego X na mapie i zapłaciłam 3,20.
–
Uczynni panowie pracujący dla miasta obudzili mnie dźwiękiem szkła bijącego się po zderzeniu ze ścianami metalowego kontenera. Mało ludzi miało świadomość, że dbanie o porządek było tak naprawdę drugoplanowym zadaniem panów w oczojebnych kombinezonach, że ich najważniejszą rolą było upewnienie się, że nikt w dzielnicy nie zaspał na wschód słońca. Tej szlachetnej misji zawtórowały wszystkie możliwe sygnały alarmowe, jakie tylko pojazdy na czterech kołach mogą z siebie wydać. Tak oto powiedziałam pobudzikowej drzemce ostateczne dowiedzenia. Stąd kawa bulgocząca w rurach ekspresu i zbyt dużo ciągnącego się przede mną czasu do zmarnowania, wijące się na zimnym, śpiącym blacie.
Miła chodziła na lekcje gry na fortepianie, odkąd skończyła cztery lata. Do wyboru została albo muzyka, albo balet, ale balet zaklepała starsza siostra Miłej, więc tak rzeczywiście to wyboru nie było. Tatkowi było to obojętne i gdyby Miła powiedziała, że chce uczyć się tańca, zapłaciłby za lekcje tańca. Gdyby Miła powiedziała, że chce poświęcić życie hodowli mrówek, kupiłby jej formikarium i opłaciłby zawodowego hodowcę zwierząt małych, no bo jak to czterolatka miałaby się sama zajmować stadem mrówek.
Ale decyzja nie należała do Tatka, on był odpowiedzialny za zarabianie. Wychowywanie dzieci było broszką Matki, a ta pragnęła mieć córkę odpowiednią do każdego tematu rozmowy. Wachlarz córek z różnych dziedzin, wystarczy przejrzeć katalog i wybrać odpowiednią w danym momencie. Miła miała cztery starsze siostry, które kolejno figurowały w tym katalogu pod hasłami malarstwo, masowa nauka języków obcych, poezja, no i ten nieszczęsny balet. Nie żeby Miłej było jakoś szczególnie żal tych baletek, czy też pióra, podręczników i płócien. Dostała fortepian, to na fortepianie grała. Musiała przyznać, że instrument był piękny i robił odpowiednie wrażenie, zwłaszcza gdy siadało przy nim coś o wzroście stu centymetrów, mierzone przez Panią Krawcową tydzień przed urodzinami i tydzień przed nową sukienką.
Z czasem Miła zaczęła w trakcie gry nucić, na co Pan Nauczyciel gry na fortepianie reagował mało entuzjastycznie. Owszem, Miła miała głos przyjemny dla ucha, nawet jeśli trochę wymykający się spod kontroli, ale grała na fortepianie, instrumencie, którego przeznaczeniem było wypuszczanie w eter dźwięków szlachetnych, podniosłych, skoro obrała muzykę klasyczną na ścieżkę prowadzącą ją przez życie, to nie mogła sobie pozwalać na biesiadne przyśpiewki. Fakt, że Miła żadnej decyzji, dotyczącej ścieżki życiowej czy tego, co zje na obiad, nie podejmowała, jak również szczegół, że ledwo skończyła sześć lat, tak więc tego, dokąd ją ścieżka życia prowadzi wiedzieć nie mogła, nie wywierał na mężczyźnie o sztywnym kręgosłupie żadnego wrażenia. Matka Miłej i Pan Nauczyciel gry na fortepianie dogadywali się znakomicie.
Miła, owszem, lubiła śpiewać, ale lubiła też wuzetkę, a wiadomym było, że słodyczy jeść za często nie można, zwłaszcza dzieciom. Na lekcje fortepianu chodziła więc regularnie, śpiewała tylko okazjonalnie, podczas zabawy z siostrami czy spacerów po parku z Tatkiem.
Opery miała przyjemność doświadczyć po raz pierwszy, gdy całą rodziną wybrali się na Tristana i Izoldę z okazji urodzin jej najstarszej siostry. Miła była zachwycona, a jeszcze bardziej zachwycona była, gdy po zapytaniu Pana Nauczyciela Gry Na Fortepianie dowiedziała się, że fortepian ma swoje własne miejsce w operze. I w końcu, sześć lat później, mogła powiedzieć, że widziała, dokąd ścieżka życia ją prowadziła.
Ale pewnego dnia dłonie Miłej się popsuły. Nie tylko dłonie, ale do gry i tak siedziała, więc nogi nie były aż takim problemem. Ale bez dłoni nie dało się grać, a skoro ledwo mogła posługiwać się sztućcami, zmuszona była przerwać naukę.
Nogi zaczęły znów chodzić, w swoim własnym czasie. Nauczyła się posługiwać sztućcami, a nawet pisać, od nowa, tak, by dało się to robić tymi nowymi, zdrewniałymi palcami. Ale gdy pozwoliła sobie podjąć myśl o powrocie do gry, w jej polu widzenia zaczęły pojawiać się ciemne plamy, a oczy opatulił gorący niczym rozgrzana do czerwoności igła ból. Kiedy straciła wzrok, przestała wychodzić z pokoju, a gdy po tygodniu znów zobaczyła nieśmiało wracające światło, w jej głowie nie było już cienia nadziei na powrót do życia sprzed.
Rodzice rozpaczali, takie dobre dziecko, taka wspaniała córka na zmarnowanie. Zwłaszcza Matkę bolało, bo trzy najstarsze już wydane, czwarta zaręczona i zaraz wyfrunie z domu, a jej pozostanie ta kaleka. Tatko cieszył się, że postawiono diagnozę, bo skoro była diagnoza, to były i leki, za które zapłaciłby życiem, był gotów zrobić wszystko, więc proszę leczyć córkę, to na pewno można wyleczyć.
Matka Miłej urodziła się parę stuleci za późno. Miła urodziła się kilka dekad za wcześnie. Jedna potrzebowała iluzji świata stojącego na martwych tradycjach, druga potrzebowała terapii, która w końcu zaczęła działać, ale dopiero pod koniec wieku. A Tatko i siostry Miłej robili, co mogli, ale ostatecznie nie mogli zbyt dużo.
Faktycznie, przejście od obojętności do miłości zajęło jej kilka lat, ale gdy raz już pokochała muzykę, nie mogła o niej tak zupełnie zapomnieć, nawet jeśli ścieżka życia, którą w końcu zobaczyła, rozpadła się tuż pod jej stopami, ziemia rozstąpiła się i pochłonęła ją, zamykając w mrocznym więzieniu, z którego nie wyszła nawet gdy wzrok wrócił. I choć już marzyć o operze nie mogła, mogła chcieć o niej marzyć, wciąż mogła jej słuchać, bo słuch jako jedyny jej nigdy nie zawiódł, a potem okazało się, że nawet jeśli nie zawsze mogła złożyć zdanie, to przynajmniej zawsze była w stanie powtórzyć głosy tkające utwory, których słuchała obsesyjnie.
Kawa już dawno się zaparzyła, ale nawet z jej pomocą wciąż nie mogłam zrozumieć, jakim cudem Miła skończyła tutaj. Może uciekała przed rozczarowanym spojrzeniem matki. Może była wystarczająco miła, że ktoś zechciał wyrwać ją z domu i zabrać gdzieś indziej, do innej rzeczywistości, nawet jeśli tej rzeczywistości wciąż brakowało zbyt wielu lat do opatentowania leczenia. Zresztą dużo by to nie pomogło, na pewnych zgliszczach nie da się już budować na nowo. Więc Miła, uwięziona w swojej własnej wieży, i to wcale nie przez biodro jak legenda mawiała, śpiewała, bo co innego jej pozostało. Mieszkania w tym bloku i tak były za małe, by pomieścić fortepian, zakończenie tak czy siak zgadzałoby się z biegiem legendy.
Katarzyna Szczęsna – z reguły krótkie formy prozatorskie – z ambicją ostatecznego przełamania własnego lenistwa i zabrania się za formę prozatorską dłuższą – czasem jakiś felietonik. Studia – wcześniej norweski, obecnie filmoznawstwo. Miłośniczka kawy, rośliniarska mama. Trochę bazgrolenia, trochę pieczenia. No i czasem to nieszczęsne pisanie.
Ilustracja: Natalia Czajka – amatorka azjatyckiej kuchni oraz tematów wszelako związanych z krajami Dalekiego Wschodu. Na co dzień studentka medycyny weterynaryjnej i kocia matka. Po godzinach mól książkowy dzielący się swoją pasją do zdjęć i książek w social mediach. Wrażliwa na piękno kinowego obrazu i muzyki, szukająca, gdzie się da, nawet najmniejszych zachwytów nad światem. Wyznawczyni jedynej prawdziwej, czarnej jak noc, kawy.