Dzień nad Wrocławiem rozkwitał niespiesznie, bez fałszywej gorączkowości, z pewną taką wyniosłością. Słońce – to ono zadało twardym, nieustępliwym gestem kres nocy, pyszniąc się na przejrzystym, choć niby jesiennym, porannym niebie. Astrolodzy wieszczą pełnię w Byku i jest to pełnia z całkowitym zaćmieniem. Cokolwiek słońcu do tego, wyłoniło swe oblicze i dumnie zajęło swoje miejsce w niekończącym się cyklu przemijania.
Kwadrans przed siódmą brzmi jak wyrok. Jak można zmuszać człowieka, jak można zmuszać siebie samego do przerywania snu o tak wczesnej porze? Podobno ekstrawertycy nie należą do porannych ptaszków i ja w tej hipotezie stanowię dowód naukowy i niezaprzeczalny. Coś w tym przebijającym się przez żółte liście drzew promieniu słońca, które zaświeciło mi prosto w zaspane oczy, napełniło mnie jednak niezwykłym, jak na tę porę dnia, zapałem. Jakaś obietnica, przepowiednia, że oto dziś postawię ważny krok. Od kilku tygodni jestem w procesie. Rzuciłem pracę, wracam do siebie. Do tego siebie, z którym mi dobrze. Co to jest za wspaniała, ciężka, zachwycająca, wyczerpująca, radosna droga! Nie rzuciłem pracy po raz pierwszy, kocham to robić, to jest moja wielka pasja. Zaczynać od nowa. Każdy nowy początek jest jak niesamowicie fascynujący rozdział obłędnej książki. Takiej, która ma się stać tą jedną, wyjątkową, którą już dziś chcesz przeczytać jeszcze raz. Nawet wiele razy, na pewno będziesz do niej wracać. No więc jestem w procesie. Każdy dzień zaczynam od zakotwiczenia w poczuciu, że ten dzień należy do mnie, mam prawo zdecydować, co z nim zrobię. To nie przychodzi łatwo. Mówiąc szczerze, to się praktycznie nie udaje – w końcu jestem dopiero na początku drogi. Ale dziś, przez ten wdzierający się siłą do sypialni promień wściekłego, listopadowego słońca, poczułem to. To może być, nie, to będzie wspaniały dzień, pomyślałem. I teraz z perspektywy wieczoru, rozświetlonego blaskiem księżyca w pełni Koziorożca, mogę powiedzieć z radością, że się nie zawiodłem.
Wyruszyłem na ulice Wrocławia chwilę po siódmej. Jeśli istnieje coś, jakaś definicja mnie, to na pewno jest w niej zawarta miłość do Wrocławia. To miasto wypełnia każdą komórkę mojego ciała, każdą wolną przestrzeń moich myśli i każdą chwilę mojego czasu. Wrocław mógłby istnieć poza resztą świata, po co komu reszta świata. W moim idealnym mieście wszystko jest nieidealne, ot choćby korki. Są przecież miejsca we Wrocławiu, gdzie korki są stanem permanentnym, stałym, nieprzemijalnym, jak choćby przeklęta Zwycięska lub Pułaskiego. No, ale żeby trafić w korek już na Moście Warszawskim, to trzeba być Koziorożcem podczas pełni w Baranie i to z zaćmieniem księżyca! No więc jadę, a w zasadzie stoję. Jakie to wspaniałe doświadczenie, zatrzymać się w szczycie porannego zgiełku, ujrzeć w oddali pulsującą życiem tkankę miasta, usłyszeć w głośnikach roześmiany głos ukochanego Radia RAM, spojrzeć w niebo. Każdy opadający w powolnym piruecie żółty liść, każdy mijany uliczny zakątek, tak dobrze znany, każdy pełny namaszczenia łyk aromatycznej kawy. Trofea wolności. Chwilo trwaj.
Jeśli jest coś, co mnie definiuje, oczywiście oprócz miłości do Wrocławia, jest to miłość do kawy. Kawa to rytuał, może przybierać różne formy. Szybka przerwa na małą czarną, głęboki oddech przy dużej czarnej, na przykład po ciężkim dniu, albo podwójne espresso przed maratonem. Jest też TA kawa. Dla niej na chwilę zatrzymuje się czas, świat kręci się wokół osi przebiegającej dokładnie przez środek filiżanki. Kawa z wyjątkową osobą. Daje zastrzyk inspiracji, cały pejzaż emocji, poczucie jedności z bratnią duszą. Wybrałem się dziś na kawę z moją Muzą, Boginią, Matką Chrzestną mojej największej życiowej pasji. I choć każda chwila spędzona wspólnie z Nią zawsze nosiła znamiona wyjątkowości, to dziś od tego uniesienia aż zawirowało mi w głowie. Bowiem ona również jest w procesie. Znacznie dalej niż ja, rozmawialiśmy o tym.
Są takie miejsca we Wrocławiu, które mogłyby istnieć w różnych czasach i w różnych miejscach. Na przykład ulica Sudecka. Kiedy spojrzy się na nią od strony dawnego szpitala, przypomina przedwojenny Breslau. Majestatyczny budynek z czerwonej cegły nie ustępuje czasom swojej największej świetności. Otaczająca go brukowana jezdnia zdaje się wciąż nieść echo pojazdów pędzących pośród starych klonów, porastających całą ulicę. Tymczasem wystarczy odwrócić wzrok na drugą stronę ulicy, aby przenieść się w czasie do współczesnych ulic Berlina czy Madrytu, gdzie zaraz przy drodze królują designerskie stoliki, a właściciele kameralnych kawiarni zapraszają na niepowtarzalne doznania przy aromacie najlepszych mieszanek czarnych ziaren.
Zatem wchodzimy do Gałązcafe, wyjątkowej kawiarni. Nie ma większej gratki niż usiąść w stylowym ogródku Gałązki i racząc się najlepszym gatunkiem małej czarnej, spoglądać na różne oblicza Sudeckiej. Kawa płynie, słońce rozświetla opuszczone przez liście przestrzenie między gałęziami, a my rozmawiamy o tym, jak dobrze jest napełnić pierś głębokim haustem świeżego, jesiennego powietrza. Ustawiamy twarz licem do słońca i przyjmujemy piękną lekcję od matki natury w sprawie niekończącego się cyklu życia. Wiosną budzi się, rozkwita. Latem obrodzi, daje owoce, cieszy pełnią żywotności, aby jesienią dopełnić swojego majestatu, pobłyskiwać w promieniach słońca wszystkimi odcieniami zwycięstwa. Złoty medal dla samej siebie za to bezbłędne spełnienie swojego najlepszego potencjału. Po głośnych fanfarach, po złotej koronacji, przychodzi wytchnienie, ochłodzenie rozgrzanego temperamentu życia. Zimowy sen.
Obserwując ten idealny cykl, nie można pozbyć się natrętnej myśli, że oto marni z nas uczniowie. Nieczuli na bezpłatne lekcje, ofiarowane przez najdoskonalszy proces istnienia. Pragniemy pozostać w rozkwicie, nie chcemy dostrzec, że pewien etap się kończy. Zamiast iść naprzód, wbiegamy do kołowrotka. Ciasny, ale własny – chciałoby się rzec. I tym sposobem wierząc, że idziemy po swoje, stajemy się powoli sumą akceptacji wszystkich niespełnionych oczekiwań. Jak daleko trzeba stanąć od samego siebie, aby przekonać się o własnym zagubieniu? Jak wspaniałe i oczyszczające jest to doświadczenie. Z każdym kolejnym razem przychodzi mi ono łatwiej, szybciej. Za każdą rzuconą pracą, za każdymi zwróconymi kluczami, za każdym usuniętym numerem telefonu stoi całkiem nowy dzień. Czasem słoneczny, jak ten dzisiaj, a niekiedy pochmurny, wietrzny, nieprzyjazny. Jednak każdy z nich niesie nowe szanse, bo przecież to w moich rękach znajdują się wodze mojego losu. Czyż nie?
Z ostatnim łykiem kawy przychodzi nam refleksja, że człowiek musi spaść w najmętniejszą otchłań swoich własnych obaw, wyobrażenia o swoim własnym upadku, aby uprzytomnić sobie, iż jest to tylko ułuda. Za kołowrotkiem, który tworzy wyłącznie pozory biegu do przodu czeka prawdziwa wolność. Pełnia możliwości. I to jest właśnie nowy początek.
Choć dzień jest piękny, bezchmurny, temperatura na zewnątrz nie pozostawia złudzeń. Złudzeń nie pozostawia też biologiczny zegar matki ziemi, który już wczesnym popołudniem przegania słońce ku zachodowi, okrywając niebo nad Wrocławiem gwieździstym płaszczem mroku. Każdej jesieni myślę, że zachody słońca najpiękniejsze są właśnie o tej porze roku i myśl ta nie opuszcza mnie aż do zimy. Wówczas oczywiście sądzę, że słońce zachodzi najpiękniej, odbijając swoje ostatnie promienie w skrzących płatkach śniegu. Jeśli jest coś, co mnie definiuje, to jest to bezkresne uwielbienie do zachodów słońca. Uwielbiam, gdy ten codzienny spektakl rozgrywa się nie na niebie i stopniowo przenika do calej przestrzeni, dzieje się na wodzie, w powietrzu, miedzy koronami drzew, w kluczach ptaków, tłumnie odpowiadających na wieczorne ochłodzenie powietrza.
Stoję na kamiennym brzegu spacerowej grobli, do której z Mostu Osobowickiego prowadzi wdzierająca się w koryto Odry ulica Pasterska. Stąd podziwiam powolne opadanie słońca za horyzont. Choć oddycham pełną piersią, nie opuszcza mnie świadomość ryzykownej igraszki z dorosłym życiem. Rachunki lubią być płacone, oczy Internetu nie zasypiają, a pewne rzeczy mieć przecież po prostu wypada. Zadaję sobie pytanie, jaka jest granica miedzy wolnością, a posiadaniem. Którym podpisem przyłączyłem się do tego pasma niekończących się zobowiązań? Pierwszym kredytem na 12 rat, spłacanym od piętnastu lat? Pierwszym zdaniem zapisanym na pracy dyplomowej? Czy pierwszym zdjęciem na Instagramie? Czy te atrybuty życia w społeczeństwie, w licznych społecznościach są mi pisane dozgonnie? Wraz z ostatnim blaskiem słońca, błyszczącym jaskrawie na rwącej tafli mroźnej już o tej porze roku Odry przychodzi mi na myśl ostatnia rozterka. Czy potrafię rzucić wszystko i zacząć od nowa, ponieważ mam w sobie dość dojrzałości, aby rzucić rękawice kapitalistycznej rzeczywistości? Czy też mam jej w sobie tak mało, że po raz kolejny podejmuję tę szaloną decyzję.
Jeśli jest coś, co mnie definiuje, to jest to bezgraniczna wiara w mój dobry los. Choć nie jestem biegły w Astrologii, to zawsze potrafię znaleźć horoskop, który wróży mi sukces. Zawsze jest jakaś pełnia księżyca, Koniunkcja, Kwadratura, czy Trygon. Któreś będą mi w końcu sprzyjać. Muszę tylko uważnie śledzić niebo.
Łukasz Sokołowski– miłośnik zachodów słońca. W wolnym czasie podróżuje. Najczęściej w głąb siebie lub palcem po zadrukowanych stronach książki, ale zdarza się też nieco dalej. Odbiera świat wszystkimi zmysłami, najchętniej smakiem. Zawodowo zajmuje się fitnessem jako trener oraz szkoleniowiec. Studiuje psychologię, uczy się gotować, próbuje opanować język zwierząt. W poglądach opowiada się za wydłużeniem doby o trzy godziny, zniesieniem kalorii w czekoladzie oraz wprowadzeniem obowiązkowej 45-minutowej drzemki w ciągu dnia. Uwielbia mówić, pisać, czytać.