Wczoraj zakończył się Lubelski Festiwal Filmowy. Na festiwalowej nie-gali uczestnicy dowiedzieli się, kto wygrał Złotego Mrówkojada. Za tę decyzję odpowiadało trzyosobowe jury, którego członkinią była Magdalena Wleklik, reżyserka i scenarzystka, przewodnicząca Koła Scenarzystów Stowarzyszenia Filmowców Polskich i założycielka Biblioteki Scenariuszy Filmowych przy PWSFTViT w Łodzi. W rozmowie z Maksem Wieczorskim opowiedziała o stanie polskiego scenariopisarstwa, wciąż panującej cenzurze i dyskryminacji kobiet w branży.
Piszesz scenariusze do filmów, seriali i słuchowisk. Zastanawiam się, do której z tych form jest ci najbliżej.
Do tej, którą piszę w danym momencie. Bo jeśli poświęcam jej czas, oznacza, że właśnie ją wybrałam. Obecnie całkowicie zajęłam się filmem. To jest bardzo specyficzna praca – chociażby przez to, że jej efekty są widoczne po bardzo długim czasie. Proces pre- i postprodukcji trwa tak długo, że teksty, nad którymi pracuję z twórcami teraz, ukażą się za dwa, może trzy lata. A mogą przecież i za dziesięć, jeśli napotkają jakieś problemy. Ja się tym jednak nie przejmuję, bo mam poczucie, że przez lata wypracowałam sobie mocną pozycję na rynku. Ostatnio bardzo powiodło mi się z projektem „Królowa garów”. To komedia historyczna opowiadająca o Lucynie Ćwierczakiewicz, autorce najpopularniejszej książki kucharskiej w Polsce.
Zresztą scenariusz niedawno nagrodzony…
Dokładnie, na Mazowieckim Konkursie Scenariuszowym Script Wars i w Audiotece. Mówię o tym, bo jest to dla mnie szansa na powrót do radia. Słuchowiskami zajmowałam się od 2007 roku. Teatr Polskiego Radia. Radio Szczecin. Trzeba było się jednak na coś zdecydować, bo pisanie dla radia jest czymś zupełnie innym niż pisanie do filmów – trzeba wejść z inną wrażliwością, inaczej budować bohaterów i prowadzić akcję. Ale jednak też to lubię. Reasumując więc – romans z radiem chętnie tak, lecz wierną pozostaję filmowi.
A gdzie w tym wszystkim jest reżyserowanie? Wyreżyserowałaś w końcu dwa krótkie filmy, „Możesz być kim chcesz” i „Kino”
Reżyserując filmy i słuchowiska najwięcej dowiedziałam się o scenariuszu. Sądzę, że każdy scenarzysta powinien stanąć na miejscu reżysera i wyreżyserować scenariusz, który sam napisał. To jest najlepsza szkoła i sądzę, że właśnie tak powinny też być prowadzone zajęcia w szkołach filmowych. To nie jest jednak moja główna praca.
W swoich filmach skupiasz się na tematach wręcz zahaczających o politykę – bezdomność, rzeź wołyńska, terroryzm, napływ imigrantów. Kino zaangażowane cenisz najbardziej?
Rzeczywiście w reżyserowanych przeze mnie filmach podejmowałam tematy, nazwijmy to, kontrowersyjne. Teraz jednak od tego już odeszłam. Piszę teksty, które także mi przynoszą radość w trakcie pracy nad nimi – komedie, thrillery. Kino zaangażowane jest bardzo ważne, ale trudno jest je uprawiać. Producenci boją się dawać pieniądze na takie filmy. Jest wiele tematów, które zostały zaprzepaszczone i produkcji, które wstrzymano, bo temat był za odważny. Pamiętam, jak cenzurowany był mój film o rzezi wołyńskiej. To był czas, gdy o tym nie można było mówić. Dla Polaków było to wielkim tabu.
Mówisz, że istnieje w dzisiejszej branży filmowej cenzura?
Tak! Zawsze istniała i będzie istnieć. Producenci są biznesmenami. Jeśli są przy okazji artystami, to wielkie szczęście, ale niestety najczęściej tak nie jest. Chcą przede wszystkim zebrać pieniądze od sponsorów i zarobić, żeby móc kontynuować swoją pracę. Gdy więc nie ma w społeczeństwie gruntu pod jakiś temat, są nikłe szanse, żeby zezwolili na wypuszczenie jakiejś produkcji. Wiele filmów trafia na półkę. Są tematy zakazane, których producenci boją się dotykać.
Przykładowo?
Ostatnio widzę choćby, że tematem zakazanym jest eutanazja. Ile w końcu znamy filmów z tym motywem? A przecież można pokazać to na wiele sposobów – nie tylko jako ciężki dramat psychologiczny… Kiedyś do tych tematów zaliczała się też aborcja i homoseksualizm. Teraz już jednak i one wkraczają do kina.
No właśnie. Patrząc choćby na tegoroczne Nowe Horyzonty – bo tam jest w końcu przekrój filmów z całego świata – temat aborcji powoli przestaje być tabu. To samo z tematyką queerową.
Powoli otwieramy się na te kwestie. W polskim kinie zachodzi to trochę wolniej, bo Polacy są mniej otwarci niż inne narody. Ale jednak i my szukamy tych tematów w kinie.
Skoro zaczęliśmy temat branży – jak, mając też na uwadze to, że jesteś przewodniczącą Koła Scenarzystów Stowarzyszenia Filmowców Polskich, oceniłabyś status zawodu scenarzysty w Polsce?
Dostateczny minus… Choć trzeba też przyznać, że sytuacja jest lepsza niż dziesięć lat temu. Funkcjonuje więcej programów i konkursów dla scenarzystów. Są dzienne studia w Szkole Filmowej w Łodzi – ja musiałam jeszcze kończyć pomagisterskie studium scenariopisarskie, które było skierowane do starszych, doświadczonych scenarzystów. W tej chwili młody człowiek po maturze może pójść na Filmówkę i uczyć się do bycia scenarzystą. Nadal jednak dostaje się tam mało osób.
Obecnie scenarzyści dużo łatwiej mogą też pisać za granicę. Gorsza sytuacja jest w temacie kontaktu scenarzystów z producentami. Nie ma wytwórni filmowych. Nie istnieją miejsca, gdzie swobodnie można by było rozwijać kontakt producenta czy reżysera ze scenarzystą. Jeżeli też chodzi o Polski Instytut Sztuki Filmowej, to drastycznie obciął ostatnio kwoty stypendiów scenariopisarskich. Obecnie na palcach jednej ręki można policzyć artystów, którzy dostają to wsparcie. A zaznaczę, że wynosi ono dziesięć tysięcy złotych na pół roku…
Jaka jest recepta na poprawę tego stanu?
Myślę, że sporo staramy się robić w ramach Koła Scenarzystów. Organizujemy choćby SFPitch – sesje pitchingowe [prezentacje filmowych pomysłów przed sponsorami i producentami – przyp.] dla scenarzystów w Kinie Rejs. Odbyły się już dwie edycje, a teraz planujemy trzecią. Razem z Kołem Reżyserów mamy zamiar organizować to wydarzenie co pół roku.
Następną rzeczą, która ruszy od przyszłego roku, są stypendia dla scenarzystów na rozwój ich projektów – tzw. stypendia dewelopmentowe. Do końca nie znamy szczegółów, bo prawnicy pracują obecnie nad regulaminem, ale wyglądać będzie to tak, że dziesięciu scenarzystów zawodowych będzie dostawało comiesięcznie przez rok uczciwe pieniądze na realizację swojego projektu pod okiem mentora, którego sami sobie wybiorą. Lepiej być chyba nie może. To są więc takie dwie realne inicjatywy, które mogą poprawić sytuację scenarzystów. Ale znowu – tylko kilkudziesięciu z nich z tego skorzysta.
Ale nie szykuje się w Polsce coś na wzór amerykańskiego Strajku Scenarzystów z 2007 roku?
Z pewnością nie, bo jeśli ktoś u nas ogłosi strajk, to pod Ministerstwem Kultury pojawią się dwie osoby z transparentami, po czym przez najbliższą dekadę nie dostaną żadnej pracy…
W „Magazynie Filmowym” z 2008 roku Oriana Kujawska pisała tak: „Niestety nasuwa się odpowiedź, że Polsce nie grozi bunt scenarzystów. Ale nie dlatego, że nie ma przyczyn do buntu, bo są i to ogromne, tylko dlatego, że polscy scenarzyści nie są zorganizowani, nie tworzą nawet środowiska, postrzegają się w kategoriach wzajemnej konkurencji”.
To prawda. W Polsce jest za mała produkcja, żeby myśleć, że środowisko zrzeszy się i będzie mówić wspólnym głosem. Istnieją dwie organizacje stowarzyszające scenarzystów – Koło Scenarzystów SFP i Gildia Scenarzystów. Współpracujemy ze sobą i nie wykluczamy się wzajemnie, ale nie ma perspektyw na jakiś wspólny bunt. Mam też wrażenie, że nie od tego powinniśmy zaczynać. Przede wszystkim musimy poznać się z producentami i nawiązać ciekawą współpracę, żeby mieć wzajemnie do siebie dostęp. Istnieje taka inicjatywa – organizowany przez Fundację Rodziny Staraków konkurs „Wyobraź sobie”. Uważam, że to strzał w dziesiątkę, bo pozwala to na właśnie taki kontakt. Potrzeba dużo więcej takich projektów.
Jeszcze jedna kwestia dotycząca scenopisarstwa. Czy w Polsce, jak na Zachodzie, mamy do czynienia z dyskryminacją kobiet w tym zawodzie?
Właśnie wracam ze światowej konferencji scenarzystów w Kopenhadze. Jedna z socjolożek pokazała nam wykresy, ile kobiet pracuje w branży. I zdziwię cię – o ile w USA czy Niemczech około 30% kobiet pracuje jako scenarzystki wobec 70% mężczyzn, to w Polsce jest to 60% kobiet względem 40% mężczyzn. Nie mamy więc problemu z dyskryminacją.
Z czego to wynika?
Na pewno nie ma w Polsce tradycji scenarzystek. To nie ten kierunek. Myślę, że po pierwsze jest to spośród wszystkich zawodów filmowych praca najbardziej przystępna prowadzeniu rodziny. Kiedy kobiety rodzą dzieci, nie tracą pracy, co dzieje się w przypadku operatorek czy reżyserek. Ponadto też nie ma potrzeby ciągłych wyjazdów – scenariopisarstwo realizuje się w dużej mierze zdalnie. Wydaje mi się też, że jest to związane z pieniędzmi, bo w Polsce scenarzyści po prostu mniej zarabiają. Na zachodzie ta profesja jest opłacana pięć razy lepiej, więc i mężczyźni mają większą motywację, żeby zagarniać prace. W Polsce to nie są pieniądze, które zachęcają do konkurowania.
Jesteś założycielką Biblioteki Scenariuszy Filmowych w Szkole Filmowej w Łodzi. Na ten moment jest to jedyna taka instytucja w Polsce. Jej powstanie oznacza, że wcześniej scenariusze nie były zaopiekowane?
Dokładnie tak. Teksty były kompletnie rozproszone. Nawet do tej pory wielu producentów nie chce dzielić się scenariuszami swoich filmów.
Dlaczego?
Często forma tych scenariuszy jest szczątkowa, bo twórcy o to nie zadbali. Albo też nie chcą ich ujawniać, bo uważają, że scenariusz nie jest żadnym dziełem do pokazywania. Większość scenarzystów ma na ten temat odmienne zdanie. Nasza praca wygląda przecież zupełnie jak praca pisarza. Mamy w bazie prawie sto scenariuszy, a istniejemy już trzy lata, co samo za siebie mówi, że nie jest najłatwiej. Trzeba w końcu za każdym razem pozyskać zgodę wszystkich właścicieli praw autorskich.
Biblioteka powstała w roku 2019. Podobne instytucje na Zachodzie powstawały dużo wcześniej – we Francji w 1994, w USA w 1912 (tam zresztą był wręcz wymóg przekazywania scenariuszy do Biblioteki Kongresu). Może dlatego to jeszcze tak powoli się rozpędza.
Na pewno. W Polsce myślano o tym od dawna, jednak nikomu to się nie udawało. Były pomysły pobierania opłaty za udostępnienie scenariuszy, co jest generalnie bzdurnym pomysłem. Nam udało się zrobić repozytorium otwarte dla wszystkich użytkowników. I co ważne, nie tylko uczniów Filmówki.
Na czym polega praca Biblioteki?
Głównym jej celem jest edukowanie. Jeszcze do niedawna na zajęciach ze scenariopisarstwa studenci uczyli się z zagranicznych scenariuszy. Na angielskich tekstach ćwiczyli pisanie takich form. To nota bene wynikało z tego, co powiedziałeś – że na Zachodzie takie instytucje działały dużo wcześniej. Taka nauka jest jednak po pierwsze dużo mniej przystępna, a po drugie nieprzystająca do polskich realiów. No i – co ważniejsze – z takim scenariuszem można było przebywać tylko na zajęciach. A scenarzysta uczy się pisać właśnie wielokrotnie czytając scenariusze. To przede wszystkim nauka własna. Dzięki Bibliotece każdy może to zrobić – nawet jeśli nie studiuje scenariopisarstwa, na które dostaje się przecież niewiele osób. Wierzę, że nasze działania to inwestycja w przyszłość kina.