W wolontariat jest zaangażowana od gimnazjum. Jak sama mówi, “była chyba w każdej organizacji pozarządowej w Lublinie”. O swojej działalności, aktywności młodych ludzi i integracji opowiada Aleksandra Borzęcka, która prowadzi Fundację Strefa Dorastania.
Początkowo działalność organizacji koncentrowała się na lubelskim Kośminku. Dziś Olę i współpracujących z nią wolontariuszy można spotkać również poza stolicą województwa. W Lublinie Strefa Dorastania prowadzi “Bazę” przy ulicy Długiej 31 – miejsce spotkań, rozmów czy warsztatów. Wcześniej Aleksandra Borzęcka była członkinią Młodzieżowej Rady Miasta Lublin, a także angażowała się w inne działania wolontariackie.
Dzisiaj jesteś jedną z najbardziej aktywnych działaczek w Lublinie. Od czego zaczęło się Twoje zaangażowanie społeczne?
Jak miałam trzynaście lat i byłam w pierwszej klasie gimnazjum, zapisałam się na wolontariat do Hospicjum Małego Księcia. W każdy wtorek od piętnastej przez trzy godziny siedziałam tam, dzwoniłam po różnych biurach, starałam się angażować w działania. Zależało mi, żeby wejść do dzieci, ale nie byłam świadoma, że jako taka trzynastolatka nie mogę tego zrobić.
Później, jak poszłam do szkoły średniej – Technikum Ekonomicznego w Zespole Szkół Ekonomicznych im. A. i J. Vetterów w Lublinie, zaangażowałam się w Młodzieżową Radę Miasta Lublin. Przez trzy lata byłam też przewodniczącą samorządu szkolnego. W Vetterach miałam z marszu wszystkie drogi otwarte, bo nikt inny się nie angażował. Uważam, że byłam osobą, która mocno się wyróżniała i starała się godnie reprezentować szkołę. Działałam też chociażby w Centrum Wolontariatu. Chyba byłam w każdej organizacji pozarządowej w tym mieście. Nie zawsze byłam w nich dobrze odbierana. Wielokrotnie miałam różne rozmowy, które miały mnie naprowadzić do pionu; pokazać, że za dużo na siebie biorę. To nie było złe, bo dużo mnie nauczyło.
I potem pojawił się pomysł na założenie własnej fundacji?
Po latach mojego zaangażowania stwierdziłam, że trochę wkurza mnie to, że muszę się do wszystkiego dostosowywać, nie mogę w stu procentach realizować swoich pomysłów, bo moje działania muszą być skonsultowane. Miałam doświadczenie z dzieciakami i młodzieżą na Starych Bronowicach, bo włączałam się w działania przy Centrum Wolontariatu w tamtej dzielnicy. Kiedyś zadzwonił do mnie mój kolega, który niedawno się przeprowadził i zamieszkał na Kośminku. Powiedział: “Ola, tu są dzieci. Jest skwer. Weź coś wymyśl dla nich”. Tak połączyliśmy siły.
Przez pierwszy i drugi rok spotykaliśmy się z dziećmi w wakacje, wyłącznie plenerowo. Kiedy minął drugi rok spotkań, pomyślałam, że niefajnie jest widywać się tylko w lecie. Założyliśmy fundację i w trzeci rok naszych działań weszliśmy już jako organizacja. Pozyskaliśmy wtedy bardzo małe pieniądze, bo sześć i pół tysiąca. Zorganizowaliśmy trzydzieści spotkań, które trwały po pięć godzin. Teraz myślę, że to naprawdę było wielkie wyzwanie. Po kolejnych wakacjach dzieci zauważył, że nie chcą się rozstawać na zimę. Wtedy też rozeszły się moje losy z kolegą, z którym założyłam organizację. Kiedy się rozstaliśmy, z moją ekipą, z którą teraz prowadzę fundację, wynajęliśmy lokal po dawnym sklepie spożywczym. Wyremontowaliśmy go z pomocą dzieci i rodziców, przede wszystkim ojców. Angażowały się głównie osoby, które miały trudności z prawem, były w więzieniu. Zależało im, żeby dostać zaświadczenie, które będzie pozytywnie widziane w sądzie przy dalszych losach sprawy. Jesteśmy w Bazie na Długiej 31 aż do dzisiaj.
Jakie są dzieci, z którymi spotykacie w ramach działań Strefy Dorastania?
Był kiedyś w mieście baner z pytaniem “Gdzie są te dzieci?”. Ciągle odpowiadam, że między innymi na Kośminku, gdzie nasza fundacja zaczęła działania. Warto dodać, że teraz działamy też na Starych Bronowicach we współpracy z Centrum Wolontariatu, na Grygowej czy wyjeżdżamy poza Lublin.
Jakie są te dzieci? Mają bardzo wiele nieodkrytych pozytywnych stron. Przede wszystkim potrzebują wsparcia. Stworzyliśmy ostatnio misję fundacji, która brzmi “Misją naszej fundacji jest tworzyć przestrzenie dla dzieci i młodzieży, które potrzebują wsparcia”. One były odłączone od części Lublina, w której coś się działo; od możliwości, które mogłyby mieć. Teraz są wszędzie, występują; staramy się je wyciągać z tej dzielnicy. Uważam, że na przestrzeni kilku lat zrobiły mega krok do przodu i zobaczyły, ile potrafią. To są dzieciaki, które mają wiele problemów w domu, szkole. Często wagarują, bardzo szybko popadają w używki – alkohol, papierosy, narkotyki. Naszą rolą nie jest wychowywanie i bycie ich drugimi rodzicami. Każdy kiedyś spróbuje czy papierosów, czy alkoholu. Staramy się im powiedzieć, że może jest jeszcze za wcześnie, że można inaczej.
Skoro nie chcecie być dla nich drugimi rodzicami, to jaką rolę odgrywacie w ich życiu?
Jesteśmy ich sojusznikami; osobami, które je wspierają. Przez to bardzo często mamy problemy z ludźmi z dzielnicy, którzy zarzucają nam, że ich nie pilnujemy, bo na przykład palą na dworze, a my jesteśmy obok. Ciągle odwołujemy się do tego, że od tego są rodzice, a nie my. Niektórzy animatorzy, którzy się u nas udzielają, zabraniają wychodzenia na papierosa. Ja na przykład nie zabraniam, bo uważam, że jeżeli teraz nie wypuszczę tego dziecka, to ono na przykład następnym razem nie przyjdzie albo po zajęciach spali cztery. Co to zmieni? No nic, i tak będzie palić te szlugi.
A jaką rolę odgrywa szkoła?
Dzieci przychodzą do nas same z siebie, nie współpracujemy ze szkołami. Niektóre placówki faktycznie wiedzą, że jesteśmy i odsyłają do nas uczniów. Uważam, że jesteśmy mega atrakcyjnym miejscem dla nich.
Dzieciaki same mówią, że nie nauczyły się w szkole przez tyle lat tego, czego nauczyły się z nami. Staramy się im pokazać, że są częścią fundacji. Kiedy organizujemy działania w innych dzielnicach, zabieramy naszą ekipę z Kośminka, na przykład dwunastoletnie dziewczyny, w roli wsparcia. Pokazujemy, że mogą nam pomóc.
Przed Świętami zaangażowaliście się w akcję List do Świętego Mikołaja DPS. Brały w niej udział także dzieciaki ze Strefy Dorastania.
Od trzech lat angażowaliśmy się w działania i udostępniliśmy przestrzeń fundacji na cały grudzień. Woziliśmy do kilku DPS-ów w Lublinie paczki dla seniorów w ramach pokazania, że się o nich pamięta. W tym roku nie miał kto przejąć akcji i w chwili uniesienia stwierdziłam, że możemy to zrobić. Cały cały grudzień mieliśmy nieprzespany, każdy lokal, z którego mogliśmy skorzystać, był zapełniony paczkami. Staraliśmy się na bieżąco rozwozić prezenty, między innymi z dzieciakami. Byliśmy z nimi chociażby w Domu Pomocy Społecznej “Betania” na Węglinie. Rozdawały tam kartki świąteczne seniorom. To było dla nich wielkim zderzeniem z tym, jak żyją osoby starsze.
Bardzo często chodzimy na akcję wydawania zup dla osób w kryzysie bezdomności. Tym samym uwrażliwiamy dzieciaki. One podchodzą, rozmawiają i to według mnie daje ogromne efekty. Ostatnio, gdy wracaliśmy z Czechowa, z Domu Kultury, na przystanku spotkaliśmy pana, trochę podpitego, myślę, że właśnie w kryzysie bezdomności. Wypadł mu telefon. Pierwszym, co zrobił Aleks z naszej fundacji, było podbiegnięcie do niego i podniesienie mu tego telefonu. Później pan wsiadał z nami do autobusu. Jego stan nie wskazywał, że faktycznie da radę wnieść swoje torby. Aleks podszedł, wziął je od niego i postawił mu na siedzeniu. Później, w czasie jazdy, pan wytrzeźwiał i mówił, że wow, jaki fajny chłopak, który mu pomógł i że to nie zdarza się często.
Czy wciąż brakuje integracji między młodszym a starszym pokoleniem?
Według mnie tak. Na przeciwko naszej Bazy mieszka pani, która ma problemy z alkoholem i nie może zrozumieć, dlaczego dzieci w wakacje wieczorami grają w piłkę. Przez to ona przy otwartym oknie nie może oglądać telewizji. Mogłaby zamknąć okno i w spokoju oglądać, a dzieci mogłyby sobie grać. Ona nie rozumie ich potrzeb, odzywa się niestosownym językiem – przeklinając, wyzywając. Wymaga od nich tego, czego nie wymaga od siebie. Powtarzam milion razy, że może fajnie byłoby, gdyby pani spojrzała dziecięcym okiem na świat. Ona też wychowała się w tamtym miejscu i myślę, że lepsza nie była.
Uważam, że przede wszystkim w dzielnicach, w których istnieją wykluczenie i trudności w codziennym funkcjonowaniu, fajnie integrować się międzypokoleniowo, żeby to starsze pokolenie mogło zrozumieć młodszych. Starci podchodzą do tego na zasadzie “jaki to ja nie jestem, ja już to przeżyłem, byłem lepszy, byłam lepsza”, zapominając o swoich błędach z młodości.
Skoro o integracji mowa – po wybuchu wojny w Ukrainie byłaś zaangażowana w tworzenie i prowadzenie polsko-ukraińskiej świetlicy w Galerii Labirynt. Co ona dała – i Ukraińcom, i Polakom?
Otworzyliśmy tę świetlicę w marcu, jako pierwszą w Lublinie. Przez pierwsze cztery miesiące była ona przeznaczona tylko dla dzieciaków narodowości ukraińskiej. Później stwierdziłam, jakie to słabe, że one zamykają się w tych czterech ścianach i nie mogą poznać prawdziwego życia. Zaczęliśmy zapraszać polskie dzieciaki. Powstały nawet dwa związki, pierwsze miłości. Było widać, że dzieci są dla siebie ważne. Ukraińcy dużo szybciej zaczęli kojarzyć język polski, a Polacy jakieś pojedyncze słowa z ukraińskiego. Dla nas, osób angażujących się w te działania, też fajne było to, że mogliśmy uczyć się języka, przełamywać bariery. Był moment, kiedy język w ogóle nie sprawiał trudności, nawet w komunikacji z rodzicem.
W dzieciach widzieliśmy ogromne zmiany. Przyszedł kiedyś do nas taki Igor z Kijowa. Był z nami aż do końca lipca, bo później wrócił do Ukrainy. Na początku był bardzo cichym chłopcem, a jak wyjeżdżał, był mega rozkrzyczany, szczęśliwy. Najgorsze jest to, że nie wiemy, co dalej dzieje się z tymi ludźmi. Wymieniliśmy się kontaktami, ale to przepadło, wszyscy żyją własnym życiem. Martwimy się, czy u nich na pewno wszystko dobrze.
Fundacja Strefa Dorastania, świetlica, akcja w DPS-ach… Mogłabym dalej wymieniać Twoje działania. Jak to możliwe, że znajdujesz czas i energię na tak intensywne zaangażowanie?
Teraz działam w zasadzie tylko w Fundacji Strefa Dorastania. Jedyną dodatkową aktywnością jest zajmowanie się starszą panią, co daje mi możliwość stabilnego utrzymania. Te inicjatywy, w które angażowałam się wcześniej, wspieram od czasu do czasu, koordynuję projekty w Centrum Wolontariatu.
Działania fundacji zabierają bardzo dużo mojego czasu. Wakacje były takim okresem, że wychodziłam z domu o siódmej i pracowałam do dwudziestej drugiej, nawet dłużej, bo trzeba jeszcze ogarnąć papiery. Bardzo lubię dużo robić. Mam taki system, że mam taki zapierdziel, a później na trzy dni się zamykam i do nikogo nie odzywam. Mogę sobie na to pozwolić, bo nie robię tego sama i mam naprawdę fajny zespół, który stara się mocno angażować.
Kluczem jest, że robię to, co lubię. Czas jak mam gdzieś warsztaty, to te zaplanowane zajęcia w ogóle pchamy na bok, one nie są potrzebne. Zamiast tego siadamy z dziećmi, jemy ciastka i pijemy herbatę. To są dla mnie naprawdę relaksujące chwile. Bardzo często nie czuję pracy. To, co robię, jest moją pasją i częścią mojego życia, bez której nie wyobrażam sobie swojej dalszej egzystencji.
Na co dzień spotykasz się z ludźmi, którzy mają problemy, są w kryzysie, cierpią. Jak działalność społeczna wpływa na psychikę? Miałaś na początku chwile, kiedy tego wszystkiego było dla Ciebie za dużo?
Nadal mam czasem takie momenty. Jestem bardzo mocna i wytrzymała, mam też rozwiniętą inteligencję emocjonalną. Inaczej nie mogłabym tego wszystkiego robić. Mnie nie ruszają krzywdy. Nie chcę, żeby to wybrzmiało w negatywny sposób. Po prostu moim celem nie jest mówienie, jak to panu jest źle. Jestem po to, by działać; zrobić coś, żeby faktycznie pomóc tej osobie.
Bardzo dużo przeżywam. Swojemu chłopakowi ciągle gadam, jak mam dość i jakie to jest straszne. Ale jak się wygadam i mi przejdzie, to już jest dobrze.
Pewnie też nie każdemu podoba się to, co robicie.
Czasem ktoś czepia się naszych działań. Wielokrotnie są momenty, kiedy jest zazdrość, coś komuś nie pasuje. Nie da się dogodzić każdemu i żyć w dobrych relacjach z każdym. Niektórzy mają do nas problem, że nie mamy ukończonych studiów pedagogicznych. Uważam, że to nie jest żadną przeszkodą. Żeby pokazywać dzieciom świat i robić z nimi fajne rzeczy, nie trzeba mieć wykształcenia pedagogicznego. Nie mówię, że się nie kształcę, bo stale robię kursy rozwijające kompetencje. Uczę się, jak pracować z dzieciakami, które potrzebują wsparcia bardzie profilowanego do ich potrzeb.
Nasze pokolenie – generacja Z – jest nazywane “pokoleniem płatków śniegu”. Chciałabym rozprawić się z definicją, którą jest określana ta grupa. Mówi się chociażby, że mamy duże poczucie lęku. Jak to widzisz, sama będąc osobą młodą, ale też mając kontakt z młodymi z różnych środowisk?
Może kiedyś też tak miałam. Przez to, że poznałam ludzi, którzy pokazali mi, że faktycznie nie muszę się bać, straciłam lęk i z biegiem czasu mocno się uodporniłam. Można mi wbijać szpilki i wrzucać w sytuacji stresowe. To kiedyś wybuchnie we mnie, ale nie robi to na mnie wielkiego wrażenia.
Trzeba pokazać ludziom, że nie muszą mieć lęków, albo mogą sobie z nimi radzić na swój sposób. Mogą znaleźć formy przezwyciężania ich. Kluczowy są osoby, które przeprowadzą młodych ludzi przez trudne sytuacje. Ważna jest rozmowa, ale też skorzystanie ze wsparcia, kiedy problemy naprawdę bardzo mocno się nasilają.
Kolejna jest nadmierna emocjonalność.
Inaczej funkcjonuję w swoim życiu prywatnym, a inaczej w miejscach, gdzie działam. Kiedy pracuję, nie jestem nadmiernie emocjonalna, naprawdę mam bardzo dużo cierpliwości.
Kiedyś mówiło się, że “robi się z igły widły”. Trzeba powiedzieć młodemu człowiekowi “Hej, to nie jest takie straszne, mogą być gorsze rzeczy”. Znowu kluczem jest to, żeby pokazać to młodym ludziom, a nie tylko od nich wymagać. Młodzież i dzieci mają prawo być nadmiernie emocjonalnie. Otacza je tyle informacji – w internecie, w życiu. Są kreowane różne postawy i światopoglądy. Wydaje się, że jest to nieuniknione. Znajdźmy ludzi, którzy przeprowadzą młodych przez trudne i stresowe sytuacje, które gromadzą w nich emocje. Fajnie jest wysłać młodą osobę na warsztaty, które ustabilizują jej postrzeganie i nauczą odczuwania pewnych sytuacji, nazywania emocji, które faktycznie w niej są.
Mówi się, że pokolenie płatków śniegu ma problem z wzięciem odpowiedzialności za własne czyny, jest mocno skoncentrowane na sobie i nie potrafi przyjmować feedbacku.
Uwielbiam przyjmować informację zwrotną. Momentami proszę o nią, nawet jak ludzie nie chcą mi nic powiedzieć. Wiem, że robię fajne rzeczy z moją ekipą, ale czasem aż się proszę, żeby ktoś wbił jakąś szpilkę. Nie zgadzam się, że jesteśmy zapatrzeni w siebie. Uważam, że młodzi ludzie mają swój indywidualny styl. Na przykład ja noszę kolorowe czapki. To powoduje, że czujemy się silniejsi i wyjątkowi w świecie. Pokoleniu moich rodziców brakuje wysokiego poczucia własnej wartości. Moja mama w życiu by chyba nie założyła kolorowej czapki. Zawsze mówi, że na wszystkich ważnych zdjęciach mam czapkę. Ostatnio było spotkanie w Hej! i kiedy przyszedł fotograf, specjalnie ją założyłam, żeby znowu ją zobaczyła. To też jest mój element rozpoznawczy.
Jeśli chodzi o odpowiedzialność, jestem chyba dobrym przykładem. Podpisuję z miesiąca na miesiąc umowy, które obciążają finansowo mnie i ludzi, z którymi pracuję. Jestem bardzo odpowiedzialną osobą. Może czasem za późno zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności, ale w porę zapala mi się czerwona lampka.
Czy wśród młodego pokolenia jest więcej ludzi, którzy mają chęci do aktywizmu i tworzenia jakiejś zmiany społecznej?
Chęci są, ale nie każdy musi być aktywnym działaczem społecznym. Nie zrobimy z każdego młodego człowieka w Lublinie wolontariusza, ale w każdym można odkryć tę cegiełkę. Najlepiej, jak każdy odkryje ją sam. Mnie nikt nie zmusił do bycia wolontariuszką i zaangażowania się gdzieś. Zakładając fundację, wkręciłam każdego mojego znajomego do działania. To pokazało im, że to jest fajne, że dzięki temu się rozwijają. Moja przyjaciółka, która aspiruje do tego, żeby być architektką, robi nam grafiki, bo pięknie rysuje. Ludzie to dostrzegają.
Strefa Dorastania zmienia ludzi, którzy przychodzą pomóc, są wolontariuszami?
Mamy taki model pracy z wolontariuszem, że można przyjść, kiedy chce. Wiem z własnego doświadczenia, że jak zmusza się ludzi, to się wypalają. Stawiamy na to, że możesz przyjść raz w miesiącu, ale jak już się pojawisz, bądź na sto procent, zaangażuj się, żeby coś z tego wynieść.
Mieliśmy na Kośminku wielką wigilię. W przestrzeni, która ma mniej niż 30 m², było ponad trzydzieści osób. Zabrakło nam krzeseł, siedzieliśmy na pudełkach. Ta liczba osób pokazała, że ludziom zależy, że wolontariusze widzą, jak te dzieci się zmieniają. Uważam, że wolontariusze uwrażliwiają się na to i odkrywają świat, w którym nie wszystko jest takie, jakie jest na przykład w centrum miasta.
Zastanawiam się, czy nie żyjemy w takich bańkach? Mam na myśli, że większość wydarzeń, warsztatów, dociera cały czas tylko do tej samej grupy ludzi, którzy już są zaangażowani.
Jak powiedziałam wcześniej, nie każdy musi być zainteresowany. Fajnie jest poszerzyć swoje grono odbiorców, ale nie zrobimy tego na siłę. Trudno jest trafić do grup, które faktycznie potrzebują i chcą się zaangażować. Mam wypracowany na to sposób, ale jak ostatnio organizowałyśmy z przyjaciółką warsztaty rękodzielnicze skierowane do społeczności ukraińsko-polskiej, przede wszystkim dziewczyn, nie skonkretyzowałyśmy grupy docelowej. To nie miały być na przykład dziewczyny z Kośminka albo z Bronowic. Promowałyśmy te wydarzenia, ale ludzie nie chcieli brać w nich udziału.
Czy Lublin jako Europejska Stolica Młodzieży 2023 daje możliwości, żeby szukać swojej tożsamości i miejsca do działania?
Jak zaczynałam działać, musiałam sama kontaktować się z organizacjami i się wpraszać. Teraz wszędzie są otwarte drzwi i każdy pisze, że możesz przyjść, zaangażować się. Lublin daje ogromne możliwości i mam nadzieję, że będzie dawał dalej, że to nie skończy się po jednym roku. Zachęcam, żeby angażować się w to, co już się dzieje, a niekoniecznie tworzyć dodatkowe organizacje. To pozwala budować ogromny potencjał, który miasto i młodzi ludzie, którzy chcą być aktywni, posiadają w sobie.