Marlene Dietrich i “Błękitny anioł”. Seans z legendą. Odcinek 2

Moja przygoda z Marlene Dietrich, jedną z najjaśniejszych gwiazd złotej ery Hollywood, rozpoczęła się od jednego z jej ostatnich filmów, Świadka oskarżenia, którego włączyłem sobie zachęcony niezwykle wysokimi ocenami na portalach filmowych. Dietrich zachwyciła mnie, gdy tylko pojawiła się na ekranie; była chłodna, dostojna i tajemnicza – po prostu wspaniała. Tak narodziła się moja wielka filmowa miłość i odtąd wraz z Gretą Garbo i Avą Gardner należy ona do grona moich ulubionych aktorek.

Fot. Filmweb

Zachwycony Świadkiem oskarżenia już następnego wieczora zasiadłem do seansu Błękitnego anioła – filmu, który blisko trzydzieści lat wcześniej otworzył jej drogę do wielkiej kariery. 

Wszystko zaczęło się w 1929 roku. Wówczas jeszcze będąc aktorką teatralną i filmową bez większych ról na koncie, Marlene Dietrich oznajmiła pewnego wieczoru swojemu mężowi i kilkuletniej córeczce, że do rewii, w której w tym czasie pracowała, zawitać ma pewien „ważny amerykański reżyser” szukający aktorki do swojego dźwiękowego filmu. Marlene nie podobał się charakter roli – bohaterką miała być źle prowadząca się artystka podrzędnego kabaretu (to święte oburzenie koliduje nieco ze stylem życia, jaki Dietrich prowadziła, będąc już wielką gwiazdą). „Czy ja twoim zdaniem nadaję się do roli taniej dziwki?” spytała męża, który miał najzwyczajniej w świecie odrzec, że tak.

Stało się i aktorka poszła na spotkanie z reżyserem, a był to Josef von Sternberg, który rozpoczął swoją karierę  jeszcze w erze niemej, a już niebawem miał przejść do historii jako odkrywca talentu Marlene Dietrich. Nie wiadomo do końca, jak przebiegło to spotkanie. Oboje, a szczególnie ona, w przyszłości znacznie je koloryzowali. Jedno jest pewne – von Sternberg, gdy tylko ujrzał Marlene, wiedział, że właśnie znalazł odtwórczynię głównej roli. Zaprosił ją na zdjęcia próbne. Ona zaś miała zachowywać się tak, jakby wcale tego nie chciała – ponoć wielokrotnie powtarzała reżyserowi, że źle wychodzi na zdjęciach, w domu zaś nieraz wyśmiewała się z niego i wypowiadała się lekceważąco o jego filmie. 

Fot. Filmweb

Sporo zmieniło się jednak w miarę kręcenia. Gdy Dietrich wracała po całym dniu zdjęć, nie mogła wyjść z podziwu dla von Sternberga. Nazywała go geniuszem, bogiem, porównywała do Rembrandta. Jednocześnie nadal nie przeszkadzało jej to w krytykowaniu samego filmu – uważała, że jest wulgarny i pozbawiony sensu. Miała pewność, że okaże się katastrofą. Niemniej bardzo się zaangażowała. Pewnego razu wróciła do domu w stanie prawdziwej furii, tylko dlatego, że nie spodobał jej się zaprojektowany dla niej strój. Gdy tylko reżyser odwiedził dom Dietrich, jej mąż zasugerował, by aktorka sama zaprojektowała swoje kostiumy. Von Sternberg się zgodził, a Marlene nie trzeba było dwa razy powtarzać; z miejsca rzuciła się na poszukiwania idealnych ubrań, im bardziej tandetnych tym lepiej. Podobno aby skompletować strój, zdobyła nawet elementy ubioru męskich prostytutek z ulic Berlina.

Zdarzały się również gorsze momenty. Von Sternberg czasami tracił cierpliwość do Marlene, której ciężko było wyzbyć się manier „panny z dobrego domu”, a przecież grała kobietę z niższych sfer. Ponadto obawiała się, że ze względu na swój charakter rola w Błękitnym aniele nie przyniesie jej nic oprócz wstydu. Do tego doszedł konflikt z grającym główną rolę męską Emilem Janningsem, który nie potrafił pogodzić się z tym, że początkująca aktorka kradnie mu film (Dietrich twierdziła nawet, że podczas kręcenia jednej ze scen Jannings naprawdę usiłował ją udusić). W ciężkich chwilach przyszłą gwiazdę wspierał jej mąż. Tuląc płaczącą żonę w ramionach, zapewniał ją, że wszystko wyjdzie cudownie.

Tak też się stało. Błękitny anioł trwale zapisał się w historii kina; nie tylko dlatego, że był pierwszą niemiecką pełnometrażową produkcją dźwiękową oraz utorował drogę do sławy wielkiej gwieździe. To przede wszystkim po prostu świetny film.

Fot. Filmweb

Głównym bohaterem jest Immanuel Rath, podstarzały nauczyciel pracujący w miejscowym gimnazjum. Jego życie płynie monotonnie; mieszka sam, jeśli nie liczyć służącej, która każdego ranka przynosi mu śniadanie. Jego uczniowie, choć zdają się go bać, nie szanują go, robią mu dowcipy i nazywają „śmieciem”. Pewnego dnia Rath odkrywa, że chłopcy co wieczór odwiedzają lokal o nazwie Błękitny Anioł. Oburzony postanawia udać się tam i przywołać ich do porządku. Na miejscu spotyka Lolę Lolę, główną gwiazdę, którą zachwyca się cała męska część widowni. Również i on nie potrafi oprzeć się jej urokowi. W pewnym momencie artystka dla żartu kieruje w jego stronę światło reflektora – można rzec, że w tym momencie w symboliczny sposób przypieczętowany zostaje tragiczny los profesora Ratha. Odwiedza on Błękitnego Anioła jeszcze parokrotnie, za każdym razem będąc pod coraz większym wrażeniem Loli Loli. W końcu postanawia się jej oświadczyć, i choć staje się z tego powodu pośmiewiskiem wśród uczniów i kolegów po fachu, dopina swego – prosi ją o rękę. Aktorka się zgadza. Rath zostaje jej mężem i dołącza do trupy kabaretowej, tym samym tracąc swoją pozycję społeczną.

Gdyby Błękitny anioł skończył się w tym miejscu, byłby tylko jedną z wielu ckliwych opowieści o miłości wbrew konwenansom. Na szczęście tak się nie dzieje i następuje trzeci akt, który czyni go tak przygnębiającym, a zarazem oryginalnym.

Wiele filmów o tematyce miłosnej kończy się decyzją zakochanych, że będą razem za wszelką cenę. Widownia traktuje to jako happy end; ja jednak zawsze zastanawiam się, co będzie dalej – czy uczucie bohaterów aby na pewno przetrwa? Czy będą żyli długo i szczęśliwie, a może wręcz przeciwnie?

W przypadku Błękitnego anioła odpowiedź na te pytania jest bardzo dosadna. Oto bowiem mija pięć lat od ślubu Ratha i Loli Loli i nagle widzimy bardzo symboliczne ujęcie przedstawiające starego profesora – robi on sobie makijaż klauna popalając przy tym papierosa, a jego wymięta twarz wyraża bolesne znużenie życiem. Lola Lola odnosi się teraz do niego bardzo chłodno, jak gdyby miała dość małżeństwa. Sytuacja staje się dla bohatera coraz bardziej bolesna. Zostaje on zmuszony do występu przed publicznością, podczas którego doświadcza całkowitego poniżenia.

Niektórzy mogą odebrać Błękitnego anioła jako banalną przypowieść o tym, że nie należy ulegać żądzy. Ja jednak myślę, że właściwym tematem filmu jest niszczycielska niekiedy potęga ludzkich uczuć, które są silniejsze od rozumu i mogą doprowadzić do czegoś złego, jeśli ich obiektem jest nieodpowiednia osoba. Nawet dziś rzadko zdarza się spotkać w kinie miłość ukazaną w taki sposób – nie jest ona bowiem piękna, lecz niebezpieczna i niszczy nawet inteligentnego człowieka. Zazwyczaj słyszy się, że o miłość zawsze trzeba walczyć. Cóż, może jednak czasami nie warto?

Fot. Filmweb

Błękitny anioł nie zasługiwałby na miano dzieła, gdyby nie aktorzy. Marlene Dietrich w swojej pierwszej znaczącej roli wypadła znakomicie. Zaryzykuję stwierdzenie, że udało jej się wykreować jedną z najlepszych femme fatale w dziejach kina. Lola Lola wzbudziła we mnie niemal taką samą fascynację, jak w głównym bohaterze, a nawet gdy okazała się zimną, nieczułą kobietą, wciąż byłem pod wrażeniem jej niebezpiecznego, chłodnego piękna. Najprościej mówiąc – wybitna rola.

Brawa należą się również Emilowi Janningsowi, który wcielił się w profesora Ratha. Styl jego gry bywał może momentami przesadnie emocjonalny i nieco teatralny, ale uważam, że pasowało to do postaci i dobrze oddawało jej porywczy charakter. Ponadto dawno żaden bohater nie wzbudził we mnie takiej gamy odmiennych uczuć. Z początku czułem do niego silną niechęć, nawet odrazę, ale w miarę rozgrywania się akcji, te negatywne emocje zelżały. Tragizm profesora Ratha uderzył mnie i naprawdę ciężko było mi patrzeć na jego cierpienie i ostateczny upadek.

Dobry film poza aktorami potrzebuje również dobrego reżysera. Von Sternbergowi nie sposób odmówić tego, że spisał się na medal. Bezbłędnie poprowadził historię i bohaterów, szczególnie  w pełnym tragizmu ostatnim akcie. Pierwszy film z Marlene Dietrich pozostaje jego opus magnum. Jednak gdy stworzyło się dzieło na tak wysokim poziomie, trudno mu potem dorównać. Współpraca z Dietrich zaowocowała obopólną fascynacją, a nawet obsesją między reżyserem i aktorką – już w Hollywood zrealizowali razem jeszcze sześć filmów. Widziałem parę z nich, jednak żaden w moich oczach nie dorównuje Błękitnemu aniołowi.

Na koniec pochwalić muszę również scenografię – nieco surrealistyczną i bardzo klimatyczną. Ujęcia przedstawiające profesora Ratha zmierzającego wśród ciasnych uliczek do Błękitnego Anioła przywodziły mi na myśl wspaniały Gabinet doktora Caligari.

Tym, którzy nie mieli jeszcze do czynienia z Marlene Dietrich, polecam zacząć właśnie od tego filmu. Seans może być co prawda bolesny, ale chyba to właśnie świadczy o wielkości dzieła von Sternberga. Błękitny anioł jest wspaniały pod każdym względem, zaś na pierwszy plan wysuwa się niepodzielnie postać Loli Loli, groźnej femme fatale, która w jednej z ostatnich scen śpiewa „Mężczyźni lgną do mnie niczym ćmy do światła; nie moja to wina, jeżeli się spalą”.

___

Paweł Paryż – neohipis o melancholijnej duszy. Bibliofil kochający Dumasa, Hugo, a także klasyków literackiej grozy. Kinoman wzdychający do Grety Garbo i Marlene Dietrich. Meloman zakochany bez pamięci w wokalu Janis Joplin i elektronicznych brzmieniach Vangelisa. Uwielbia wzruszające musicale i krwawe horrory. Kocha zwiedzać piękne europejskie miasta oraz… cmentarze – szczególnie te, na których spoczywają wielcy artyści. Nie wyobraża sobie dnia bez czarnej kawy.