“I did my best, it wasn’t much
I couldn’t feel, so I tried to touch
I’ve told the truth, I didn’t come to fool you
And even though it all went wrong
I’ll stand before the Lord of Song
With nothing on my tongue but Hallelujah”
Tę piosenkę zna każdy. Trudno też się temu dziwić – na przestrzeni lat wykonywały ją setki muzyków. Nikt jednak nie robił tego tak jak on. Leonard Cohen, kanadyjski bard, poeta i śpiewak, swoim barytonem czarował światową publiczność przez sześć dekad. Historię jego najbardziej znanej piosenki można poznać w filmie “Alleluja. Niezwykła historia kultowej ballady Leonarda Cohena”, który od 2 kwietnia oglądać można w kinach studyjnych i Multikinach w całej Polsce.
Producentem wykonawczym dokumentu jest Robert Kory, człowiek, który był prawą ręką Cohena przez ostatnie lata jego życia. Mężczyźni spotkali się w 2004 roku, gdy muzyk padł ofiarą oszustwa ze strony jednej z najbliższych osób. Jego dotychczasowa menedżerka i przyjaciółka sprzeniewierzyła znaczną część pieniędzy, które ponad siedemdziesięcioletni wówczas artysta przeznaczył na swój fundusz emerytalny. Środków nie odzyskał już do końca życia. Kory pomógł jednak Cohenowi wyjść na prostą. Jego karierę wyprowadził na nieznany dotąd, legendarny poziom. To dzięki niemu Cohen u progu osiemdziesiątki grał na stadionach i największych salach koncertowych świata. Po śmierci Leonarda, Robert Kory stał się powiernikiem The Leonard Cohen Family Foundation, zajmującej się podtrzymywaniem pamięci o wybitnej twórczości muzyka.
Jak poznał Pan Leonarda?
Pierwszy raz spotkaliśmy się w 1988 roku. Pracowałem wtedy jeszcze w branży muzycznej. Pamiętam, że byłem na koncercie Leonarda i kolega wpuścił mnie za kulisy. Przywitaliśmy się, porozmawialiśmy chwilę, ale trwało to tylko kilka minut. Bliżej poznałem go w listopadzie 2004 roku, kiedy ten sam znajomy zadzwonił i powiedział, że Leonard ma poważne kłopoty prawne i finansowe. Odwiedził już kilka kancelarii prawnych, lecz nikt nie potrafił mu pomóc. Pomyślał, że może ja coś poradzę. Zgodziłem się na spotkanie, choć już od dawna byłem poza branżą muzyczną. Zajmowałem się wtedy programami rozrywkowymi i technologią.
Położenie Leonarda było rzeczywiście aż tak poważne?
Trzeba przyznać, że sytuacja z jego poprzednimi menedżerami była naprawdę skomplikowana. Powiedziałem Leonardowi wprost, że wątpię, abym mógł mu pomóc.
Ale jednak Pan mu pomógł…
Powiedziałem mu: „Leonard, byłeś już w dwóch świetnych kancelariach w Los Angeles. Duże firmy prawnicze, znacznie lepsze ode mnie, nie były w stanie ci pomóc, więc bardzo mało prawdopodobne jest, że coś ci poradzę. Ale z grzeszności rzucę okiem.” To było w listopadzie 2004. Byłem wtedy bardzo zajęty, więc umówiliśmy się na styczeń. Miałem przez ten czas przejrzeć nieliczne dostarczone przez Leonarda dokumenty i zobaczyć, czy nie przyjdą mi do głowy jakieś pomysły. Przed styczniowym spotkaniem odkryłem coś, co mogło okazać się dla Cohena prawną i finansową ścieżką rozwoju. Zostałem wtedy jego prawnikiem.
Łatwo współpracowało się z Cohenem? Jaki był zawodowo?
Jak my wszyscy… Różnie zachowywał się w zależności od okoliczności. Zawsze jednak słuchał. Chętnie badał różne opcje. Był bardzo otwarty na poznanie zawiłości prawa. Dużo dyskutowaliśmy. Wspólnie wyznaczyliśmy sposoby działania. Działał rozsądnie i przemyślanie… ale czasami potrafił się zezłościć.
Zezłościć?
Oczywiście!
Często się to zdarzało?
Od czasu do czasu, a zwłaszcza wtedy, gdy z jakiegoś powodu nie chciałem zastosować się do jego zaleceń. Nie najlepiej znosił sprzeciw. Pewnie dlatego, że był szalenie inteligentny i bardzo doświadczony. Wpakował się jednak w wiele kłopotów, a rozwiązania nie były proste.
Na tym etapie współpracowaliście na polu prawnym. Jak został Pan jego managerem?
W 2005 roku przekonałem Leonarda do znalezienia nowego menedżera. Zatrudnił kogoś, ale po niemal roku go zwolnił. Potem znalazł kolejną menadżerkę. Ich współpraca zakończyła się jednak jeszcze szybciej. Coraz częściej musiałem asystować przy niektórych projektach jako menadżer. Pod koniec 2007 roku, gdy Leonard zaczął poważnie myśleć o trasie koncertowej, poprosił mnie, żebym został jego menadżerem na stałe. Tak też się stało.
Na spotkaniu po projekcji we Wrocławiu wspomniał Pan, że jednym z kluczy do światowego sukcesu Leonarda Cohena w latach 2008-2013 było zarówno przygotowanie do koncertów, jak i pełne skupienie na występie.
Ludzie nie zdawali sobie sprawy, że Leonard przed każdym trzyipółgodzinnym wieczornym koncertem miał dziewięćdziesięciominutową pełną próbę z zespołem. To wymagało od niego totalnego skupienia. Nie pozwalał nikomu i niczemu na rozproszenie. Jedną z jego kardynalnych zasad było unikanie jakichkolwiek spotkań z fanami w dniu koncertu – nawet jeśli fanami były głowy państw czy inni muzycy.
Ale w Polsce Cohen uczynił wyjątek od tej zasady…
Tak, spotkał się z Lechem Wałęsą… Wałęsa był jedną z bardzo, bardzo nielicznych osób, które na przestrzeni lat Leonard zgodził się zobaczyć przed występem. Trzeba przyznać, że między Leonardem i Polską istnieje pewien magiczny związek. Chyba dlatego więc to zrobił.
Jak doszło do spotkania?
Gdy graliśmy koncert w Warszawie, dostaliśmy wiadomość, że Lech Wałęsa chciałby spotkać się z nim przed występem. Leonard zgodził się z miejsca. Uprzedziłem jedynie Wałęsę, że spotkanie musi być krótkie.
O czym rozmawiali?
Wspominali wcześniejsze koncerty Leonarda w Polsce. Mówili też o przemianach ustrojowych. Ta rozmowa była dla Leonarda bardzo ważna. Często ją wspominał.
Po sześciu latach od śmierci Leonarda, do kin wchodzi nowy film dokumentalny o jego życiu. Jak narodził się pomysł na jego realizację?
W 2009 roku pisarz Alan Light przyszedł do nas z propozycją książki poświęconej największemu hitowi Leonarda, “Hallelujah”. Leonard udzielił mu “milczącej zgody”, co oznaczało, że nie będziemy zniechęcać ludzi do rozmowy z Alanem, ale Leonard nie będzie udzielał wywiadów ani też zachęcał innych do udziału. Książka została wydana w 2012 roku i odniosła spory sukces. Przede wszystkim jednak spodobała się Leonardowi.
Więc postanowiliście nakręcić film na jej podstawie?
Jeszcze nie na tym etapie. Po około dwóch latach od publikacji skontaktowały się z nami trzy różne grupy, które chciały nakręcić film dokumentalny na podstawie książki. Leonard z tych grup wybrał Danę i Dana [Daniela Gellera i Daynę Goldfine, reżyserów filmu “Alleluja. Niezwykła historia kultowej ballady Leonarda Cohena” – przyp. aut.]. Zaproponowali oni projekt znacznie bardziej związany z książką niż propozycje pozostałych twórców. Myślę jednak, że film stał się o wiele głębszy niż dzieło Lighta.
Leonard zmarł podczas prac nad tym projektem w 2016 roku. Jego odejście wpłynęło na film?
To było oczywiście bardzo smutne dla nas wszystkich, ale dla filmu nie miało większego znaczenia. Filmowcy wiedzieli od dawna, że Leonard i tak nie udzieli im wywiadu – tak samo jak podczas prac nad książką. Cohen nie miał więc znaczącej roli w procesie tworzenia filmu.
Sam film, jak już powiedzieliśmy, opowiada o dziejach piosenki “Hallelujah” – chyba najpopularniejszej z repertuaru Cohena. Czym był dla niego ten utwór?
Główna odpowiedź na to pytanie znajduje się w filmie. Myślę jednak, że “Hallelujah” jest o pewnym rodzaju modelu życia.
Co ma Pan na myśli?
Słowa ucieleśniają idee. One różnią się w zależności od wyznawanych przez nas filozofii, modeli rozumienia świata. Leonard śpiewa: „Jest w każdym słowie światła błysk/Nieważne, czy usłyszy dziś/Najświętsze, czy nieczyste Alleluja [tłum. wg. Macieja Zembatego – przyp. aut.]”. Zapomnijmy o tym wszystkim i po prostu zdobądźmy się na doświadczanie. Słowa są ważne, ale to tylko koncepcja, pewna idea. Sztuka Leonarda jest darem tworzenia głębokich przeżyć emocjonalnych.
“Hallelujah” to opus magnum Cohena?
Nie powiedziałbym tego w ten sposób. Oczywiście, nad tym utworem pracował niemal całe swoje życie, co pięknie ukazuje film, ale twórczości Leonarda nie definiuje jedna piosenka. W jego repertuarze jest wiele, równie głębokich utworów. Obecnie pracujemy nad archiwum z setkami, może nawet tysiącami, niepublikowanych wierszy i piosenek Cohena. Jesteśmy na etapie digitalizacji zbiorów. Chcemy, żeby dziedzictwo Leonarda było dostępne dla każdego. To własnie to archiwum jest więc jego prawdziwym opus magnum.