Idę. Nie wiem dokąd. Idę. Wieje mocny wiatr. Ale idę. Obrałam sobie cel. Hen, w dali majaczy czerwona budka ratownika. Wznosi się nad plażą. Więc idę.

Myślałam, że będę czuć się samotnie. Wielka woda rozciągająca się gdzie okiem nie sięgnąć, polany białego piasku i garby wydm. Idę. Mój chód jest przez trochę chwiejny. Nogi drżą, bo przeszły w życiu za wiele. Lecz idę.

Puszyste fale biegną z okrzykiem. To nie powitanie. Próbują wyprosić, wypchnąć, ocalić. Opuściliśmy akweny i zamieszkaliśmy na lądzie. Morze pamięta, morze nie wybacza. Idę. Jako niechciany gość. Mimo to idę.

Siła wody kąsa w łydki. Przenika moją skórę, ścięgna, włókna mięśniowe, uderza w kości. To takie przyjemne. Idę i idę. Wchodzę głębiej w granatową paszczę żywiołu. Zdejmuję spodnie. Wcale nie jest tak zimno jak na początku. Idę dalej.

Za plecami czuję natarczywe spojrzenie złotego oka. Ogrzewa moje plecy i oświetla drogę jako gwiezdna latarnia. Nie obchodzi mnie ona. Od zawsze wolałam noce, chłód i mrok. Dlatego idę. Od czasu do czasu czmychnie martwa meduza, lądując na brzegu, by stać się potrawą dla morskich ptaków. Z jakiegoś powodu cieszę się, że nią nie jestem – tą meduzą.

Mam wrażenie, że mój spacer ciągnie się w nieskończoność. Cel jakby stoi w miejscu albo robi sobie ze mnie żarty i ucieka, gdy akurat nie patrzę. Snują się też inni ludzie. Nie zawracam na nich uwagi. Są mi tak samo obojętni w tej chwili jak trupy meduz.

Idę bez przystanków. Moja skóra skrzy się w słońcu. Pokryta perełkami wody zdobi blade nogi. Patrzę na nie, na te nogi. W tym momencie są piękne jak nigdy wcześniej. Nie widzę blizn, ran, siniaków, zadrapań, wrastających włosków, niedokładnej depilacji. Widzę, że morze ze słońcem ubrały je w złoto. Idę dumnie, idę do tej czerwonej budki.

W uszach szum fal, pluskanie, łopot wiatru. Gdzieniegdzie dobiegają mnie ludzkie głosy. Bardziej niż je rozumiem morze. Z jakiegoś powodu na myśl przychodzi mi moja terapeutka. Ciekawe, co robi. Powiedziała mi, że jestem silna i odważna. Stojąc tu naprzeciw armii galopujących po wodzie rumaków, nie odczuwam strachu. Ale to nie znaczy, że jestem silna i odważna. Często zastanawiam się, co dokładnie miała na myśli. To bardzo ogólne… Pamiętam intonację głosu, spojrzenie zza modnych okularów, miły jakby pocieszający uśmiech. Nadal idę.

Próbuję wody. Lekko słona. Zastanawiam się, jaki ma skład chemiczny tak poza H20. Chyba wolę o tym jednak nie myśleć. Idę i rozmyślam, czy jestem szczęśliwa. Teraz. Tu i teraz. Idę. Czy jestem szczęśliwa? Pytanie z kategorii tak lub nie. Analizuję. Nie chce mi się jeść, może trochę pić, ale mam wodę w plecaku. Nic mnie nie boli, nie jestem zmęczona… Czym jest szczęście… Troje ludzi wbiega w fale. Śmieją się. I wtedy rozumiem. Ja nie czuję. Myślę o szczęściu. A nie czuję.

Idę. Serce zamknięte, klucz utopiony.

Ciekawe, ile łez połknęło morze. Ile z nich obmywa moje stopy? Nie czuję, bo się boję. Coś mnie tłumi. Wiem, co to. Więc jednak czuję. Czuję lęk. Wiem, co mi w duszy gra. To ten straszny lęk przed przemijaniem. Przed śmiercią. Przed samotnością. Czy tu na prawie pustej plaży, czy wśród ludzi odczuwam palącą pustkę. Tak naprawdę nie jestem odważna. Boję się, a morze mnie cierpliwie wysłuchało. Idę.

Naprzeciw wysoka, czerwona budka, na dole mała ja. Bryza toczy piach, który sunie niczym niewidzialne węże. Owiły mi stopy. Gęsia skórka, trochę drżę. Cel zdobyty. A przynajmniej tak mi się zdaje. A potem znowu idę. W przeciwnym kierunku. Idę.

 

Tekst został napisany przez Natalię Bednarz – jedną z uczestniczek warsztatów “Zaułka Książki” w ramach rozpowszechnienia rezultatów projektu.

Natalia Bednarz – studentka pedagogiki specjalnej, miłośniczka psów, rysunku i filozofii (koniecznie w tej kolejności).