Nadzieję trzeba zabić, zanim się narodzi

Autor: Dominika Szymańska

 

ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY!

Dawno temu słyszał piękną pieśń nuconą przez kobietę o dziwnej, niezapamiętywalnej twarzy. Jakby rozmazanej, falującej i wibrującej jak oddech w jego pełnej bólu piersi, rozsadzanej promieniującym światłem – niszczącym, oddalającym i zarazem przybliżającym ku niemu świat. Wiele razy w myślach próbował przywołać jej oczy, usta, włosy, jakiś znak, jednak wszystko zamazywało się w niejednolitą plamę pełną miliona jasnych i ciemnych barw. Niesamowicie go drażniło. Wszak, jak doskonale rozumiał, świat składał się z szarości.

Przetoczył niewidzącym wzrokiem po całym padole, a zarazem niczym, zbyt bliskim, by być odległym i zbyt dalekim, by być bliskim. Słyszał pieśń, którą kiedyś śpiewało jego rozpalone, zdarte gardło.

ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY!

Znał każde słowo, a jego zesztywniałe palce same chciały się poruszyć, by zagrać tę melodię. Kiwał głową w rytm i choć nie znał się na muzyce, potrafił zrozumieć wszelakie błędy i niedociągnięcia w grze muzyków stojących za kobietą o rozmazanej tożsamości.

Może jednak się znał? Ale nie znał prawdy. Nie znał świata. Wodził wzrokiem, marszczył nos, ruszał ustami, ale nic nie widział, nic nie czuł, a obdarte z chwały gardło nie wydało z siebie nawet westchnienia.

Pusty byt.

Czysty niebyt.

ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY!

Rajski przebyt.

Nie. Wcale nie!

Pokręcił głową, a oczy zamknął, kuląc się przy użyciu zesztywniałych mięśni. Poruszył skrzydłami i zaskamlał, a dźwięk wydobył się ze środka jego drżącej, wibrującej piersi. Serce biło mu jak oszalałe, rozlewając światłość żyłami tak znajomo i tak obco, że nie poznawał swojego ciała.

Żył. Nie żył. Nie.

Wcale nie.

Nuty układały się w dźwięki, a wyrazy w prawdziwe, pełne słowa, i potem zaczął rozumieć. Wokół niego wszystko przycichło, a kobieta o niezapamiętywalnej twarzy jakby uśmiechnęła się gorzko, mierzwiąc niejednolite, gładkie plamy. Wyszczerzyła kły, grając tak, jak wcześniej on grał dla Niego. Wstrętnego! Zakłamanego!

Obiecywał mu. Jemu, Lucyferowi! Serafinowi! Istocie wielkimi oczami wpatrzonymi w Niego, w Pana, w Miłość, w… we Wszechwiedzę. Musiał wiedzieć! Wiedział wszystko, więc dlaczego nie powiedział mu, że to tak bolało?!

Chciał dobrze. Chciał pomóc. Był jak dziecko, a On to wykorzystał. Zły! Niedobry! Okrutny i niesprawiedliwy! Gdzie dobroć?! Gdzie… Lucyfer nie był zazdrosny.

Nie chciał tej gry. Tej pieśni, która teraz grała ku jego zdradzie. Uznał się za Świętego, podczas gdy Święty wcale nie był.

To Pan był Święty, ten Pan, którego Lucyfer widział, przesiadując pod jego tronem. Teraz natomiast tronu już nie było. Tylko on, serafin, brudny, obolały, cały posiniaczony.

Nie, nie był zazdrosny. Nie chciał być Święty. To on śpiewał pieśń ku chwale Pana, w samych Niebiosach!, więc czemu teraz tu, na samym dnie, rozbrzmiewała dookoła? Kto wmawiał mu, Lucyferowi, że był zazdrosny o świętość? Kto wmawiał mu, że zasługiwał na tę pieśń?

Kobieta nuciła, nuciła, nuciła. Potem doszedł do wniosku, że nie. Nie nuciła. Płakała. Płakała nad jego losem. Och, tak bardzo chciałby, by płakała nad jego losem.

Święty, Święty, Święty jest Pan, Bóg Zastępów…

Chciał być kochany. Kochany tak, jak Pan kochał słabszego – tego dziwnego i nagiego – gdy przecież miał obok siebie serafina ubranego w puchate, białe pióra. Pióra, które właśnie spadały z nieba.

Nie widział. Nie wiedział ani nie widział. Nie czuł, choć drżał. Drżał jak rrr w gardle, jak jego ciało w chwili wyroku, jak jego skrzydła próbujące jeszcze raz dolecieć do Nieba.

Zacisnął szczękę. Co za niesprawiedliwość! Miał ochotę wstać i wyrwać wszystkie swoje pióra, połamać kości i płakać, płakać jak kobieta, która śpiewała w jego głowie melodię o świętości. Płakać złotymi łzami, by już na zawsze pozbyć się tego zakłamanego światła z żył. Wypłakać ból i palące uczucie zdrady, które jak rozgrzany pręt rozdzierało mu pierś. Pan podciął skrzydła, które sam mu dał!

Dla niego! Wszystko dla niego, dla równości i dla piękna. Te istoty umiłowane przez Pana natomiast piękna i równości wcale nie chciały. Widział w nich zło. Nieposłuszeństwo. Skoro Pan wiedział wszystko i był wszystkim, to czy nie znaczyło to, że o tym wiedział?

Popatrzył w górę, w los i w chmury, które leniwie ukazywały mu Królestwo Boże, i zaskowyczał z bólu, tak zmęczony, samotny, przestraszony… czemu nikt o tym nie pomyślał? Czemu wszyscy się śmiali? Przecież powinni płakać razem z nim. To Bóg stworzył zło i zaszczepił w nim jego zalążek. Musiał. Przecież wszystko wiedział i wszystko stworzył.

Był wszystkim.

Zaśmiał się ochryple. Tym razem to Pan zapłacze, a nie on i Muza. Lucyfer oświetli mu oczy! Pokaże mu, co widział! Dostanie się tam i przewróci wszystko. Zapłaczą gwiazdy. Zadrży niebo! Przyznają mu rację i odmówi powrotu do chwały! Pióra same nastroszyły mu się na samą myśl.

ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY.

A bądźże przeklęty! Przeklęty, święty i nieśmiertelny. Tym właśnie był Lucyfer.

– Jeszcze zobaczysz – wycharczał. – Przyznasz mi rację! MNIE! SERAFINOWI U TWEGO BOKU!

Tak. Od teraz był swoim własnym Bogiem. Muza szeptała mu to do ucha. Śpiewała, głosząc jego chwałę, i wznosząc jednocześnie pamięć za te wszystkie, zranione dusze, które dopuściły się zdrady z miłości, z miłości do siebie i do świata.

Lucyfer upadł na kolana.

– Już mrok wschodzi – wyszeptał do siebie.

A nadzieję trzeba zabić, zanim się narodzi.

Skrzydła już ostatecznie przylgnęły do przepoconych, rozgrzanych pleców, lepiąc się i uginając z wycieńczenia. Lucyfer skulił się i załkał jak zranione zwierzę. To on miał nieść nadzieję! On! On, niosący światło, jutrzenka, świt…

Drżał, zabity od ciężaru bólu i zdrady. Miał być wieczny, nieśmiertelny, już na zawsze mu boku Pana!, a teraz był sam, sam, sam… po kres wieków, przed słońca zenitem, ten niosący światło serafin został zrodzony z mroku i grzechu, który lepił mu pióra jak krew na palącym pręcie tkwiącym w środku jego serca.

Nie było światła. Został tylko on, skulony serafin, drżący pod ciężarem świata i nowego początku.

A dziurę w przypalonym sercu przyczerniła sadza, której nikt nie zdołał już usunąć.

Oto przepadł.

Oto upadł.

Największy grzesznik świata.

Opowiadanie zostało stworzone przez jedną z uczestniczek warsztatów w ramach projektu “Zaułek Książki – rozdział trzeci”

Autor: Dominika Szymańska