“Cyrk jest narzędziem do pracy społecznej, integracji, ale też rozwijania kompetencji indywidualnych” – mówi Dominika Knap – animatorka kultury, pedagożka cyrku, współzałożycielka i członkini Fundacji Inside Out. Współtworzona przez nią organizacja wspiera i promuje działania artystyczne, teatralne, kulturalne i edukacyjne. Swoją działalność Knap rozpoczynała w Fundacji Sztukmistrze. Od lat aktywnie działa na rzecz integracji społeczności w lubelskiej dzielnicy Szerokie.
Jak zaczęła się Twoja przygoda z działalnością społeczną?
Myślę, że ta droga nie była nadzwyczajna. Zaczynałam od rzeczy typowo szkolnych. Kiedyś marzyłam o tym, żeby być dziennikarką. W podstawówce działałam w gazetce szkolnej i samorządzie klasowym. Prowadziłam też akcje w bibliotece szkolnej, podczas których czytaliśmy młodszym uczniom albo dzieciom z przedszkola. Potem w gimnazjum zaczęły się większe akcje wolontariackie. Następnie trafiłam do wolontariatu w kulturze – najpierw charytatywnego, a później w Fundacji Sztukmistrze. To była pierwsza grupa formalna, z którą związałam się na dłużej.
Stąd pomysł, żeby studiować animację kultury?
Myślałam o drodze dziennikarskiej, więc pod tym kątem się kształciłam. Chodziłam do Unii do klasy dziennikarskiej, dalej myśląc, że to będzie moje życie zawodowe. Ale przez okres liceum na tyle wkręciłam się w Fundację Sztukmistrze i inne działania kulturalne, że okazało się, że tutaj następuje równowaga między jednymi i drugimi aktywnościami. Stwierdziłam, że złożę dokumenty na animację i polonistykę. Dostałam się na oba kierunki i miałam dylemat, co wybrać. Oczywiście pojawiały się myśli, z czego da się żyć, bo i jedna, i druga droga są wolnymi zawodami i wiążą się z ryzykiem. Postawiłam na ścieżkę animacji, zakładając, że może te dziennikarskie rzeczy i tak się urodzą.
Jak trafiłaś ze swoimi działaniami na Szerokie?
Gdy poszłam do gimnazjum, przeprowadziłam się na Szerokie z rodzicami i braćmi. Mieszkałam tam wiele lat i sama denerwowałam się na to, że szkołę i różne zajęcia mamy w centrum miasta, a tam dookoła nic nie ma. Nie lubiłam tam mieszkać. Moi rodzice byli zachwyceni, bo w końcu mieli dom, ogródek, a ja się wkurzałam, że mam beznadziejny dojazd autobusem, nie mam tam kolegów, koleżanek.
Szerokie Ocieplenie Sąsiedzkie to był projekt studencki, który z kolegą stworzyliśmy na zaliczenie, podczas którego mieliśmy za zadanie zrobić projekt odpowiadający na wybrany problem społeczny. Moim problemem było to, że w mojej dzielnicy nic się nie dzieje. Ludzie po prostu przyjeżdżają tam spać, a cały dzień spędzają w centrum.
Na jakim etapie pojawiła się Fundacja Inside Out?
W moim życiu pojawiła się na drugim albo trzecim roku studiów. Dzięki Fundacji zrealizowałam wspomniany projekt na Szerokim, którego kolejne edycje odbywają się do dziś. Wcześniej gdy miałam jakieś pomysły, byłam zależna od innych osób i organizacji. A moje propozycje nie zawsze były zbieżne z ich działaniami. Jeżeli jakaś organizacja skupia się na zajęciach plastycznych, to nie zrobi nagle projektu sąsiedzkiego skierowanego na integrację i działania społeczne.
Fundacja Inside Out powstała trochę dla nas – bo i dla mnie, i dla Adama i Beaty, z którymi ją założyłam i z którymi ją obecnie prowadzimy [współzałożycielami Fundacji Inside Out są Beata Lipska oraz Adam Organista – obecni prezes i wiceprezes zarządu organizacji – przyp.red.], była to możliwość rozwoju i realizowania pomysłów, które nie zawsze mogliśmy urzeczywistniać gdzieś indziej.
Z jakimi problemami zetknęliście się na początku działania Fundacji?
Po pierwsze kwestie finansowe. Przy składaniu projektu trzeba mieć wkład własny finansowy, a jak ja mogę go mieć, skoro Fundacja funkcjonuje dopiero tydzień i nie ma jeszcze żadnych darczyńców? Przy projektach trzeba mieć doświadczenie. Skoro organizacja jest młoda, to nie realizowała jeszcze żadnego projektu. To było błędne koło. Nie mieliśmy działań, ale też nie mogliśmy zdobyć środków finansowych na ich organizację. Dużym problemem było przekonanie do siebie ludzi. Chcieliśmy, żeby zobaczyli, że to, co robimy, jest jakościowe; że warto wyjść z domu i przyjść na nasze wydarzenia. Na to trzeba było czasu. Do tego kwestia siedziby, której dalej nie mamy. Aktualnie jesteśmy w – jak ja to nazywam – stanie koczującym. Ma to też swoje plusy, bo przez to jesteśmy bardziej otwarci i współpracujemy z wieloma miejscami – na przykład z Miejską Biblioteką Publiczną, prowadząc zajęcia w filiach.
Masz poczucie, że na Szerokim faktycznie przekonaliście do siebie ludzi? Że pokazaliście im, że te działania to nie są tylko puste słowa?
Uważam, że tak. Najładniejszym docenieniem tego jest to, że jak pojawiam się na osiedlu – bo już na nim nie mieszkam, ale przyjeżdżam tam do rodziców – i spotkam jakieś dziecko w sklepie, to od razu słyszę “O, pani Dominiko, czy dzisiaj będą jakieś zajęcia?”. Czuć, że powstały relacje międzyludzkie. Ludzie czasem piszą do nas, że mają jakieś materiały plastyczne. Pytają, czy to nam się przyda, żeby poprowadzić zajęcia z dzieciakami. Naprawdę czuję, że tam zadziało się coś cennego.
Jest takie hasło animacyjne, które bardzo lubię, że “animator powinien dać się zabić”, w pewnym momencie odejść od grupy. Myślę, że na Szerokim trochę do tego zmierzamy. Tam zawiąże się taka społeczność, że my nie będziemy potrzebni i ludzie sami będą się organizować i wychodzić z inicjatywami. To już trochę widać na grupie sąsiedzkiej na Facebooku, którą założyliśmy przy pierwszej edycji Ocieplenia. Mieszkańcy nie pozostają obojętni na pewne sprawy. Pojawia się tam dyskusja, bo coś im przeszkadza, mają propozycję czy pomysł i szukają poparcia wśród innych. To jest znak, że ci ludzie czują, że to jest też ich miejsce i mogą coś zrobić, żeby było im bardziej sprzyjające.
Jako Fundacja dużo działacie przez cyrk. Jakie to jest narzędzie? Jakie daje możliwości przy prowadzeniu działań?
Pedagogika cyrku jest moją działką. Tym, co mnie zachwyca w tej metodzie, jest możliwość wykorzystania jej dla wielu grup, bo odpowiada na różne potrzeby. Jak wykorzystuje się tę metodę świadomie, można nakierować się na różne cele. Są projekty nastawione na działania resocjalizacyjne, na przykład z młodzieżą w ośrodkach wychowawczych czy zakładach karnych. Są też zajęcia typowo terapeutyczne, przykładowo na oddziale onkologii.
U nas na co dzień cyrk jest narzędziem do pracy społecznej, integracji, ale też rozwijania kompetencji indywidualnych. Z jednej strony to ciało i mózg, czyli tworzenie nowych połączeń neuronalnych i ćwiczenie koordynacji, ale też nauka od siebie nawzajem. Kiedy jedno dziecko potrafi już rozkręcić talerzyk, a kolega obok jeszcze niezbyt poradnie to robi i denerwuje się, to pyta innych w grupie. Dzieciaki się wspierają.
Poza cyrkiem w Waszych działaniach jest też obecna chociażby improwizacja teatralna. Jak ludzie reagują na takie formy integracji?
Dalej jest to czymś nowym. Obie te dziedziny są coraz bardziej popularne, między innymi dzięki działaniom naszym czy innych organizacji, ale wiele osób słysząc te hasła, ma bardzo zdziwioną minę. Staramy się dać ludziom przeżyć to na własnej skórze. Oczywiście, jesteśmy różni i różnie spędzamy wolny czas. Niektórzy wybiorą pójście na zajęcia żonglerskie czy na spektakl teatralny, a inna osoba się w tym nie odnajdzie. Niektórzy z nami zostają i biorą udział w zajęciach regularnych albo przychodzą na kolejne wydarzenia.
Na warsztatach z improwizacji wiele osób spodziewa się, że to będzie działanie stricte teatralne, że będziemy odgrywać postać, działać na bazie jakiegoś tekstu. W rzeczywistości wiele procesów dzieje się tam na płaszczyźnie codziennego życia. Rozwija się umiejętność takie jak spontaniczność czy większy dystans do samego siebie. Sukcesem jest, jeżeli ktoś na tych zajęciach się dobrze bawił. Nie musi chcieć występować potem na scenie z grupą impro, ale ważne, że to był dla niego dobrze spędzony czas albo że stwierdził, że może zaakceptować jakąś wadę w sobie.
Wspomniałaś już o integracji. Chciałabym podzielić ją na dwie płaszczyzny i zacząć od tej międzypokoleniowej. Jak to wygląda w “Waszej” dzielnicy?
Na Szerokim zadziała się pewna ciekawa rzecz. Przy pierwszych edycjach mieliśmy problem z dotarciem do dorosłych odbiorców, którzy nie przychodzili na wydarzenia. Po rozmowach z mieszkańcami i ankietach wyszło, że to jest kwestia tego, że większość osób to rodzice, nie mający co zrobić z dzieckiem. Mieszkają w dzielnicy ościennej, więc dziadkowie albo są daleko, albo w ogóle mieszkają w innym mieście. Zaproponowaliśmy zajęcia o charakterze rodzinnym. Dziecko jest “pretekstem”, żeby brać udział w jakiejś aktywności.
Drugą propozycją były zajęcia dla dorosłych, podczas których jest także opieka dla dzieci. Ta pierwsza opcja, czyli wydarzenia o charakterze rodzinnym, sprawdziła nam się fenomenalnie. Często nie był to taki klasyczny duet dziecko-rodzic. Bywały rodzeństwa, ciocie, dziadkowie. Na tym modelu działamy do chwili obecnej. W nim zaczęliśmy działać międzypokoleniowo. To jest wyjątkowa sytuacja, bo mamy do czynienia z rodziną. Nie ma czegoś takiego, że sąsiedzi, którzy mieszkają tam od lat dziewięćdziesiątych poznają osoby, które są w dzielnicy od niedawna. Może to jest kwestia czasu, żeby stworzyć przestrzeń do takiego dialogu.
Przy wydarzeniach otwartych, jak na przykład cyrkowy jam, do którego każdy może dołączyć, też dzieją się ciekawe rzeczy. Starsi uczą się od młodszych, młodsi od starszych. Wiek nie jest istotny. Ważniejsze jest to, że chcemy się nauczyć od siebie nawzajem. To dzieje się na płaszczyźnie międzypokoleniowej czy nawet międzynarodowej. Nie powiedziałabym, że integracja pokoleń była naszym celem, ale to dzieje się samo z siebie.
Drugi poziom integracji, do którego chciałabym się odnieść, to integracja z osobami z niepełnosprawnościami. Dużo w tej kwestii robicie, chociażby przez warsztaty z osobami G/głuchymi. Jak ludzie na to reagują? Czy integracja na tym poziomie się w jakiś sposób poprawiła?
Są organizowane wydarzenia dedykowane tylko osobom z niepełnosprawnościami, jak i integracyjne. Uważam, że te drugie też świetnie działają, bo mają konkretny temat, ale towarzyszy mu uwrażliwianie. Bardzo lubię to słowo – dla mnie to ćwiczenie empatii i uważności na inność, bo niestety dalej niepełnosprawność jest tematem tabu. Nie rozmawia się o tym w szkole, w domu. Często albo uważa się, że tych osób nie ma, albo nie chce się, żeby one były, bo nie pasują do wzorca świata, który został nam przedstawiony. Potem dorosły człowiek nie wie, jak zachować się w obecności osób z niepełnosprawnościami, czy może do niewidomego powiedzieć “do widzenia”. Na ten problem chcemy odpowiadać przez takie integracyjne wydarzenia.
Kiedy spotykają się osoby pełno- i niepełnosprawne, to jakie są reakcje tych pierwszych? Pojawiają się pytania, jakiś rodzaj zainteresowania?
Spotkania są pretekstem do rozmowy. Ludzie chcą rozmawiać i poznawać swoje światy nawzajem. My dajemy tylko możliwość, a to, co ktoś z tym zrobi, to już jest tak naprawdę jego.
Lubię obserwować, jak reagują dzieciaki i jak na ich zachowania odpowiadają rodzice. Dzieci zadają pytania, bo dla nich to często jest pierwszy raz, kiedy widzą osobę migającą. Czasem rodzice nie wiedzą, jak zareagować, i mają do tego prawo. My jesteśmy też po to, żeby pomóc w takiej sytuacji. Prowadzimy także w szkołach czy przedszkolach zajęcia nakierowane na uwrażliwianie. Mają one doprowadzić do tego, żeby niepełnosprawność to nie był temat tabu, żebyśmy o tym rozmawiali czy teraz, czy w późniejszym życiu.
Odnoszę wrażenie, że wydarzeń otwartych dla osób z niepełnosprawnościami jest coraz więcej. Faktycznie tak jest czy to tylko złudzenie?
Faktycznie wydarzeń jest więcej, bo są ustawy, które to regulują. Oczywiście pięknie byłoby odpowiedzieć, że tak, ludzie chcą to robić i czują do tego powołanie. Owszem, są osoby, które zajmują się tym tematem, rzeczywiście czują to serduchem i robią nie po to, żeby wypełnić potem tabelki na koniec roku.
Dostępność wiąże się też z kosztami. Przez to, że są normy prawne, które to regulują, można pozyskać środki na działania dostępnościowe. Organizacja, której na co dzień nie byłoby stać na pewne rozwiązania, dzięki dotacji może wykupić usługę albo narzędzia, które można wykorzystać do działań z osobami z niepełnosprawnością czy ze szczególnymi potrzebami. Myślę, że jesteśmy jednak coraz bardziej nastawieni na to, że jesteśmy różnorodni i że niepełnosprawność to nie jest ograniczenie. Mam nadzieję, że to idzie w tym kierunku. Ja zostałam wychowana w ten sposób, że już jako dziecko miałam kontakt z osobami z niepełnosprawnościami. Na samym początku to nie było czymś komfortowym. Rozumiem, że to są nowe sytuacje, z którymi trzeba się obyć. Różnorodność jest wartością, na której możemy bazować – pokazywać, że to jest piękne w naszym społeczeństwie, że z tego można korzystać, ucząc się od siebie nawzajem.
Skąd u Ciebie nauka polskiego języka migowego?
Dosłownie to z cyrku. Moje pierwsze styczności z G/głuchymi i z polskim językiem migowym odbywały się w dwóch miejscach jednocześnie. Podczas studiów zaczęłam działać w Galerii Labirynt w dziale edukacji. Jest to miejsce, które jeżeli chodzi o dostępność, jest takim wzorem w całej Polsce. Jak się powie, że jest się z Lublina, to często ludzie kojarzą właśnie Galerię Labirynt. Możemy być z tego dumni. Tam już od wielu lat dzieją się wydarzenia, które są dostępne dla osób z niepełnosprawnościami, cudzoziemskich, uchodźczych. Tworzone inicjatywy są bardzo inkluzywne. Kiedy prowadziłam warsztaty czy oprowadzania po wystawach, często brały w nich udział osoby G/głuche. Byłam w tej komfortowej sytuacji, że była przy mnie tłumaczka i te zajęcia nie różniły się dla mnie aż tak bardzo od innych grup. W tym samym momencie na spektakle cyrkowe zaczęły przychodzić osoby G/głuche. Działając w obsłudze widza, miałam z nimi kontakt.
Potem dostałam propozycję, żeby prowadzić zajęcia cyrkowe w Ośrodku Specjalnym w Lublinie. Zaczęłam się wtedy uczyć PJM-u ze względu na to, że miałam styczność z osobami G/głuchymi w pracy. Warsztaty w szkole dla G/głuchych były dla mnie bardzo trudnym doświadczeniem, bo po pierwsze okazało się, że nauczyciele tam praktycznie nie migają. Bardzo przeżywałam te warsztaty na płaszczyźnie tego, co się w tej szkole dzieje. Dzieciaki, na które tam trafiłam, były fantastyczne. Po drugie w grupie były też dzieci z niepełnosprawnościami sprzężonymi, czyli G/głuche z niepełnosprawność ruchową czy intelektualną. Każda jednostka była wyjątkowa i miała inne potrzeby.
Lubię rzeczy praktyczne w życiu, więc pod kątem pracy był plan, że złapię podstawy migowego. W życiu bym nie pomyślała, że będę się uczyć tego języka z wielkim zaangażowaniem, bo nie jestem językową osobą. Nie ukrywam tego, że mam dysleksję i języki są moją piętą achillesową. Migowy wskoczył mi dzięki temu, że jest wizualno-przestrzenny, czyli uczymy się też poprzez ruch poprzez odbieranie drugiej osoby, a nie przepisywanie słówek z tablicy. Dla mnie nauka PJM-u była jak nauka choreografii.
Jak trafiłaś na studia z tym związane? W zeszłym roku skończyłaś Filologię Polskiego Języka Migowego na Uniwersytecie Warszawskim.
Gdy pojawiła się możliwość studiowania filologii PJM-u, co było kompletnie nowym kierunkiem, to stwierdziłam, że robię to. Poradziłam sobie dzięki pandemii, bo przez rok wygodnie siedziałam sobie w Lublinie, studiując animację, a równocześnie studiowałam online w Warszawie. Pandemia wyrządziła wiele krzywdy, ale mi dała tę możliwość. Dzięki temu miganie stało się bardzo dużą częścią mojego życia i prywatnego, i zawodowego. Gdy zaczynałam studia, nie powiedziałabym, że to pójdzie w tę stronę.
Czy ludzie chcą się uczyć polskiego języka migowego?
Wiele osób tak, bo na przykład przebywali z osobą G/głuchą i odczuli dyskomfort komunikacyjny albo pracują w zawodzie, w którym jest to sugerowane. Niektórzy robią to z czystej ciekawości, bo chcą spróbować czegoś nowego.
Trudno jest zacząć uczyć się PJM-u?
Dla wielu osób nauka jest trudna i niestety kończą po podstawowym kursie, który nie daje swobodnej komunikacji. Wszystko zależy od tego, ile ktoś ma motywacji i samozaparcia. To nie jest tylko nauka raz w tygodniu na zajęciach. Trzeba na co dzień powtarzać sobie znaki i mieć kontakt z tym językiem. Trzeba spotykać się z G/głuchymi. Nie da się włączyć piosenki na YouTubie, jak przy nauce na przykład hiszpańskiego. To wiele osób zraża.
Chciałabym nawiązać do Twoich planów na nowy rok. Dostałaś stypendium na realizację w 2023 roku młodzieżowych projektów z zakresu twórczości artystycznej lub z zakresu upowszechniania kultury. Tytuł roboczy Twojej inicjatywy to “Cyrk da się zamigać”.
Ten projekt wziął się z życiowej potrzeby. Prowadziłam zajęcia cyrkowe dla G/głuchych, już bez pomocy tłumacza. To zaowocowało różnymi zaskakującymi obserwacjami – na przykład, że bardzo dużo gadam na warsztatach. W tej grupie to nie działa, bo jeżeli coś migam, to nie mogę tego pokazywać. Dodatkowo G/głusi bardzo wiele rzeczy odczytywali wzrokiem. Pokazywałam jakiś trik albo powtórzyłam kilkakrotnie i ktoś to po prostu kopiował. Rzadziej pojawiały się pewne błędy, które bardzo często widzę u słyszących.
Cyrk ma słowa specjalistyczne. Tłumacząc ćwiczenia, musiałam pokazywać albo tworzyć pewne znaki. PJM jest żywym językiem i ciągle są tworzone znaki, które opisują naszą rzeczywistość. Ten nasz cyrkowy mikroświat też musieliśmy jakoś opisać. Z moją przyjaciółką, która również miga i zajmuje się cyrkiem, zaczęłyśmy na własny użytek kombinować, jakby to się dało zamigać. Nomenklatura cyrkowa jest trudna. Często jest powiązana z językiem angielskim, a odpowiednik polski funkcjonuje bardzo zamiennie, zależnie od regionu. Kiedy mamy to zamigać, robią się schody.
Odpowiadając na tę kwestię, chcę stworzyć kompendium tych znaków, encyklopedię z nagranymi znakami. Chcę zacząć od warsztatów, na których ustalimy, jakbyśmy mogli to zamigać. Potem będziemy wiedzieć, jak te ruchy działają, jak byśmy to mogli wytłumaczyć komuś, kto nie był na zajęciach. Dzięki projektowi chciałabym potem zabrać to wszystko w jednym miejscu i opublikować.
Ten pomysł to owoc moich studiów językowych, które otworzyły mi w głowie nowe przegródki, stworzyły nowe połączenia między pomysłami. Stwierdziłam, że spróbujemy przez działania kulturalne zrobić coś bardziej naukowego. Zobaczymy, czy to rzeczywiście pójdzie w tę stronę, bo może w trakcie stwierdzimy, że jednak obierzemy inny kierunek? Praca z ludźmi to żywa materia, jestem gotowa na zmiany.
Kiedy w liceum należałaś do redakcji Sensora, na ich Facebooku pojawił się Twój krótki biogram. Padły tam słowa “Podziwia ludzi z pasją i osoby pozytywnie nastawione do życia, bo wie, że tej cechy jej brakuje”. Podtrzymujesz to?
Jeżeli powiedziałam tak w liceum, to jestem bardzo zaskoczona, bo to było mądre i dalej się pod tym podpisuję. Nie powiedziałabym, że pozytywne myślenie jest moją cechą, bo jestem bardzo racjonalizującą osobą, chociaż ostatnio z jakimiś dziwnymi skłonnościami do ryzyka. Nadal bardzo kalkuluję i jestem pragmatyczna.
Mimo tego myślę, że coś się zmieniło. Nie mam w sobie tego pozytywnego myślenia, ale mam otwartość na to, żeby podjąć próbę. W tamtym okresie zakładałam już same bardziej negatywne scenariusze i przez to nie próbowałam, bo po co? Bo nie chciałam ponieść porażki czy się ośmieszyć. Teraz często stwierdzam, że spróbuję, bo nie wiem, co będzie za tydzień i czy będę miała jeszcze taką możliwość. Działam, a potem się będę martwić.