To było lato, kilka lat temu. Niezbyt ciepłe, pamiętam, że cała nasza trójka miała bluzy. R. miał muzykę, nie szło mu pisanie tekstu. M., z bezimiennym magazynem znalezionym w parku na kolanach, stwierdziła, że R. wymyśla, że to nie takie trudne, że przecież nie może zmarnować szansy na nagranie piosenki przez brak tekstu. Zaczęła przewracać kartki gazety. „Nauka kaligrafii”, przeczytała. Ja notowałam:
Pić palić kląć
To szczęście poznać ludzi
od których tyle można wziąć
Trudno znaleźć w dorosłym życiu
bratnią duszę
Prywatnie poważny i władczy
Blisko i pięknie
Idziemy brzegiem niemieckiego Bałtyku
śladami malarzy romantyków
Chodniki naszych miast są jak wybiegi Prady
Strój i uczesanie
Wybiegi cyrkowe
Jest jak w dżungli
koty bawią się całe życie
Nie przyjdzie im do kociej głowy
że już nie wypada
Mówiłeś
Jesteś piękny Borys
Nic z tych rzeczy
Nie jesteś dziewczyną
faux pas
Kocham po polsku
Piosenki z tego nie było, ale słowa „kocham po polsku” nie chciały zostawić mnie w spokoju. Więc teraz jest z tego tekst
Nauka kaligrafii
To był zły dzień. Rydwan przegrali z Rusem trzy do zera, do zera, co za, jak to się mówi, przegrana z kretesem. Wstyd i tyle. To by już wystarczyło do wyprowadzenia każdego szanującego się (bo bycie za Rusem to jak bezczeszczenie poczucia własnej wartości) człowieka z równowagi, ale jak już z deszczu, to od razu pod rynnę, tak więc na moje zgrabnie szerokie ramiona spadł ciężar dodatkowy. Ta bździągwa spod ósemki, ta co to ma dziób wystający bardziej niż cycki, wpadła, jak śliwka w kompot, jakby to poeta powiedział, no i zaczęła wszystkim rozpowiadać, że to ze mną. Rzecz jasna, jest to gówno prawda, bo ja pilnuję, gdzie polewam, a pod ósemką to bym za nic nie polał. Dobre geny trzeba łączyć z dobrymi genami, a z takiej mieszanki, że ja i ta dziobata, to by co najwyżej napakowane kaczki mogły wyjść. Co to człowiekowi po takich kaczkach? Małe to, bezbronne takie w tym mieście, które jest jak dżungla. Tak się chyba nawet mówi: miejska dżungla. Tu trzeba umieć się bronić, trzeba umieć wzbudzać szacunek.
Szacunek to z pewnością wzbudza ojciec dziobatej, policjant z wyboru, po tym, jak przestał być wojskowym z powołania. Wielki jak dąb, taki facet to nawet we mnie, wcale nie kruszynce, wzbudza respekt. A teraz zwłaszcza, jak myśli, że wrobiłem jego córkę w kaczątko, i patrzy na mnie, jakby oczami wyobraźni już widział, jak wykręca mi wszystkie kości. Patrzy tak intensywnie, że aż mnie dreszcz przechodzi.
No to jakby tego jeszcze było mało, to matula się rzecz jasna nakręciła, bo łakoma jest na wszystkie ploty z osiedla, tak więc się nakręciła i poczęła prawić mi kazania na temat brania odpowiedzialności za swoje czyny, szanowania kobiet i świętości rodziny, no i jeszcze inne takie. W skrócie, chciała przekazać mi, że doceniłaby, gdybym łaskawie dostrzegł zaistniałą potrzebę, by się z dziobatą ożenić. Rzecz jasna odpowiedziałem, że po moim trupie, po czym (po powiedzeniu, nie po trupie) wyszedłem, z nerwów zapominając szalika.
Jak tylko wyszedłem z klatki, przekląłem się w duchu za to, że nie wziąłem szalika, bo było zimno jak cholera, ale też w tym szczególnie smutnym dniu pragnąłem całym sobą reprezentować poparcie dla drużyny. Wiedziałem, że oni tego i tak by nie widzieli, ale, demonstrując barwy Rydwanu, pragnąłem przekazać im siłę do dalszej walki. Wciąż mogli wyjść z grupy. No miałem nadzieję, głupi byłem, ale młody, to się rozumie samo przez się.
Jak już skończyłem przeklinać swoją zapominalskość, ruszyłem na drugą stronę osiedla, dwa bloki dalej, bo chciałem zajść do Seweryna. Słabe imię, ale poza nim nie ma w tym facecie nic miękkiego. Wygląda jak byk, sapie jak byk, a rozum ma zupełnie inny niż byk, bo nie jest taki głupi, żeby latać za czerwoną ścierką jak pojebany. Co to, to nie. Seweryn głowę ma na karku i wiedzę czerpie z ulicy, z życia we własnej osobie. Zawsze się do niego zwracam, kiedy jestem w jakiejś rozterce, a on zawsze ma jakąś dobrą radę w rękawie, tak więc, w ten zły dzień, chciałem się go poradzić. Nie uszedłem jednak daleko, bo nagle ujrzałem ciebie. Wychodziłeś ze sklepu spożywczego naprzeciwko mojej klatki i patrzyłeś w telefon. Chyba pisałeś smsa. Wyglądałeś na zdenerwowanego. A może podekscytowanego. Miałeś włosy rozczochrane przez wiatr. Zaczerwieniony nos, od zimna, nie alergii, tym razem. Wyglądałeś jak zawsze, jak przedtem. Wyglądałeś… w porządku.
Wzrok wbiłem w chodnik i tak ze spuszczoną głową niemalże pędem ruszyłem w zamierzonym wcześniej kierunku, modląc się w duchu do Bozi i wszystkiego, co mogło słuchać, żebyś nie popatrzył w moją stronę. Zawsze miałeś dobry wzrok, lepszy ode mnie, nawet jak ci podbiłem oko to widziałeś więcej, więcej ode mnie.
Widziałeś na przykład człowieka, takim jakim był, czy jak to się mówi. Oczy są zwierciadłem duszy, jak pisał poeta, a ty nawet w te oczy nie musiałeś spoglądać, by poznać, kto jest ile wart. Wystarczyło parę chwil, a ty już doskonale miałeś wszystko posegregowane: kto jest dobry do rozmowy, a kto do milczenia; kto przyjedzie po ciebie na komisariat o trzeciej nad ranem i jeszcze zabierze na hot doga ze stacji, a kto, by uniknąć skopania miękkich półdupków, wyśpiewa lokalizację, w której jest umówione spotkanie przed meczem. Mądry byłeś, nie tak życiowo, jak Seweryn, bo w końcu chowali cię w parterowym domku z ogródkiem za miastem, ale miałeś jednak ten dar do ludzi, umiejętnie go pogłębiałeś, no i przeprowadzka na to nasze osiedle po rozwodzie mamusi i tatusia pokazała ci, co to życie. Ja ci pokazałem, co to życie, a była to wersja łagodna, bo ty tylko obserwowałeś, nie doświadczałeś. Zawsze broniłem twojego karku. Twoich miękkich półdupków. Nie żebym wtedy tak o tym myślał. Teraz mogę myśleć tylko tak. Ironia, jakby to opisał poeta.
Narzekałeś wtedy, że się rządzę, że traktuję cię jak figurkę z porcelany, którą zabiera się ze sobą na szczęście, ale nie wyjmuje z plecaka, żeby jej nie pobić. Tak, dużo gadałeś tym swoim zawodzącym głosem, którego używałeś, wiedząc, że doprowadza mnie do szewskiej pasji, jęczałeś bez końca, ale jak przyszło co do czego, chowałeś się za moimi plecami. Dłoń, którą kładłeś na moim ramieniu, myślałem, że to żeby powstrzymać mnie przed gwałtowną reakcją, zrobieniem czegoś, czego będę żałował. Teraz myślę, że potrzebowałeś tego kontaktu, bo czerpałeś z niego siłę, siłę, której tak brakło w twoim ciałku. Nie ciele, ciałku. Taki drobny, chwila niepilnowania diety i opisałbym cię jako krępego. Jak się tak zastanowić, to naprawdę przypominałeś porcelanową figurkę. Takiego kotka, którego skóra nabrała przyjemnego, ciepłego koloru, po tym, jak polizały ją płomienie przy wypalaniu. Małego, słodkiego kotka, który straciłby łapkę czy ucho przy najmniejszym nawet kontakcie z podłogą. Kiedyś tłumaczyłeś mi, że koty, żeby być dobrymi myśliwymi, muszą się ciągle bawić w polowania, takie szkolenie. To jeszcze bardziej upodabniało cię do kota, i to takiego z porcelany: lubiłeś się bawić, udawać, że to ty tu rządzisz, że jesteś myśliwym, a nie delikatną ofiarą. Ale były to tylko ceramiczne igraszki – jak tylko pojawiało się realne zagrożenie, chowałeś się za mną.
Nie, nie przeszkadzało mi to. Lubiłem czuć się ważny i potrzebny. Cieszyło mnie to, że dostrzegasz i szanujesz moją siłę, ale się jej nie boisz. Pozwalałem ci z niej czerpać, a każdorazowe wsparcie twojego kociego ciałka napawało mnie cichą dumą, przez co stawałem się znów silniejszy. Ale nie było to jednostronne. To była sprawiedliwa transakcja, bo podczas gdy ja wzmacniałem cię fizycznie, ty odpłacałeś się na polu psychicznym. Nauczyłeś mnie przekładać bezładne zlepki myśli w zorganizowane, sensowne słowa, z czasem zdania. Udowodniłeś mi, że siła to nie tylko ciało, że w umyśle i emocjach kryje się wielka moc. Przy tobie czułem, że mogę głośno mówić to, przez co przy innych nakazywałem sobie milczenie, a nawet jeśli na początku było to chaotyczne i dzikie, zawsze słuchałeś uważnie i do końca, po czym odpowiadałeś. Miałeś odpowiedź na wszystko, umiałeś przemienić moje ciche burczenie pod nosem w dyskusję, w prawdziwą rozmowę, a nigdy w kłótnie.
Byliśmy zupełnie różni, każdy miał właśnie to, czego brakowało drugiemu. Dopełnialiśmy się, równoważyliśmy, bratnie dusze, jak to określają poeci. Stworzeni dla siebie, tak pewnie myślałeś. Bywałeś irytująco ckliwy.
Powiało zimnem, wiatr łaskotał mnie w nieosłoniętą szyję, znów przeklinałem swoją zapominalskość. Od czasu wycieczki do Niemiec nie zdarzyło mi się od tak zapomnieć szalika, zwłaszcza że właśnie od tego czasu mam szalik w barwach Rydwanu. Takich rzeczy się od tak po prostu nie zapomina. Ale wtedy, te parę miesięcy temu, miesięcy, które wydają się być latami, dekadami, jakby to wszystko działo się w innym życiu, w innej, równoległej rzeczywistości, no więc wtedy jeszcze nie miałem tego szalika. Nie jestem nawet pewien, czy miałem wtedy szalik, swój własny, zazwyczaj po prostu podkradałem jakiś ojczulkowi. Ale wyskoczyłeś z tą wycieczką tak nagle, pakowałem się z dnia na dzień i zapomniałem przetrzepać szafę starego. Było zimno, w końcu to był styczeń, i do tego na brzegu morza. No i rzecz jasna nie mogłeś wybrać wycieczki nad jakieś ciepłe morze, nie, musiał być to Bałtyk, no i oczywiście nie wystarczał ci polski Bałtyk, nie, to musiały być Niemcy.
-Euro – sreuro – mówiłeś – Co znaczą pieniądze w porównaniu do takich doświadczeń? Stąpasz to tych samych skałach, które malował Friedrich. Nie czujesz tego?
– Czego? – odburknąłem przez zaciśnięte zęby. Było mi zimno, nie miałem szalika.
– Piękna! Bliskości piękna!
Jedyną bliskość, którą czułem, była bliskość twojego płaszcza na mojej kurtce. Nie chciałeś tego przyznać, ale tobie też było zimno, więc staliśmy ramię w ramię, szukając ciepła, które mogło roznosić się od innego ciała.
Pamiętam ten płaszcz. Nie miałeś go na sobie, stojąc przed sklepem. Pewnie już dawno poszedł w odstawkę, stary model. Żyjemy w dużym mieście, tu trzeba wyglądać, mawiałeś. Żyjemy w dżungli, tu trzeba martwić się o przetrwanie, odpowiadałem. Śmiałeś się i poprawiałeś klapy prochowca. Czasem marynarki. Przygłaskiwałeś rozwichrzone włosy. To było bez sensu, bo wiatr i tak je po chwili roztrzepywał.
Chciałeś dobrze wyglądać. Dobrze się prezentować. Piękno ma różne oblicza, powtarzałeś niemal codziennie. Zapewne miałeś rację. Zazwyczaj miałeś rację, ale mimo to zachęcałeś mnie, żebym nigdy nie przyjmował niczego jako pewne i bym zawsze bronił swojego zdania. Moje opinie miały być ważne. Bo były moje, własne. I inne od twoich. Różnorodność jest piękna, mówiłeś. Piękno miało dla ciebie tyle form, widziałeś je wszędzie. Nawet we mnie.
– Jesteś piękny, Borys – mówiłeś.
– Ta – odpowiadałem. Bo co miałem odpowiedzieć?
Doszedłem do ulicy, przy której skręcałem na zachód. Pozostało minąć dwa bloki i byłbym u Seweryna. Ale nie o tym myślałem. W głowie mi się, jak to określić, kołatała myśl, że już cię minąłem, no a ty nawet nie podniosłeś wzroku znad tego twojego błyszczącego telefonu, pewnie droższego niż pół życia człowieka. Nie zauważyłeś mnie, konfrontacja uniknięta, kamień z serca. Wyglądałeś w porządku, ale to wystarczy, nie chciałem robić jakiejś inspekcji, widzieć twojej twarzy czy całego kociego ciałka. Nie żebym się bał czy coś, ale gdyby, na przykład, na twoim policzku widniała blizna po szwach, to wolałbym tego nie widzieć. Nie widzieć znaczyłoby w tej sytuacji nie wiedzieć. Jak dla mnie może być, wystarczy, w porządku. Pewnie wciąż masz lepszy wzrok ode mnie, nie biłem tak, żeby ci oko uszkodzić. Przekazywałem jedynie wiadomość. Nie byłeś dziewczyną. Wyszło z tego niezłe faux pas, ale kazałeś mi zawsze bronić swojego zdania. To tak zrobiłem. Broniłem go najlepiej, jak umiałem: ciałem, głosem i sercem. Tak jak kibicuję. Tak jak bronię honoru Rydwanu, nawet jak przegrywają tak bardzo z kretesem jak tego dnia.
Nic z tych rzeczy, chłopie. Nie kocham aktualnie, jak tu kochać, jak w repertuarze tylko takie kaczkowate bździągwy, które jeszcze wrabiają człowieka w nie jego bachora, ale jakbym już kochał, to prosto, ludzko, po polsku. Stworzeni dla siebie czy nie, musiałem ci przylać i zerwać kontakt. Nie szło inaczej. To miasto to dżungla, świat to dżungla, a ja nie jestem ani porcelanowym kotkiem, ani napakowaną kaczką. Ja się nie bawię.
Odpaliłem papierosa, po wielu próbach i bluzgach pod nosem, bo wiało, a na dodatek nie miałem szalika, jak tu się nie zdenerwować. Ruszyłem w drogę do Seweryna, bo potrzebowałem rady, w sumie to rad, bo w kilku sprawach, bo i ta brzuchata bezcycata spod ósemki i jej szanowny tatko, no i matula moja, co to mnie już gnała na ślubny kobierzec. Przy okazji Seweryn to był mój najlepszy kompan do picia, a ja musiałem odreagować, porządnie, bo to był zły dzień. W końcu Rydwan przegrał z Rusem trzy do zera.
___
Katarzyna Szczęsna – z reguły krótkie formy prozatorskie – z ambicją ostatecznego przełamania własnego lenistwa i zabrania się za formę prozatorską dłuższą – czasem jakiś felietonik. Studia – wcześniej norweski, obecnie filmoznawstwo. Miłośniczka kawy, rośliniarska mama. Trochę bazgrolenia, trochę pieczenia. No i czasem to nieszczęsne pisanie.