Sidney Poitier i “W upalną noc”. Seans z legendą. Odcinek 3

Miniony rok 2022 zebrał żniwo wśród wielkich artystów. Muzyka straciła Vangelisa i Meat Loafa, polskie kino – Franciszka Pieczkę, zaś światowe – Sidneya Poitier. Co prawda z racji bardzo podeszłego wieku przebywał on już od lat na aktorskiej emeryturze, ale to zawsze przykre, gdy świat traci kogoś takiego. Poitier miał solidny wkład w rozwój kina – nikt bowiem nie wpłynął tak bardzo na sposób, w jaki zaczęto postrzegać i przedstawiać czarnoskórych bohaterów.

Urodzony w 1927 roku w rodzinie bahamskich farmerów Poitier przez pierwsze lata życia nie miał przemyśleń na temat koloru swojej skóry – jak twierdził, w ubogim domu po prostu nie było lustra. Jednak w czasach powszechnego rasizmu jedynie kwestią czasu było, aż pozna gorycz dyskryminacji – tak też się stało, gdy w wieku 15 lat opuścił Bahamy i wyjechał do Stanów. Z początku mieszkał u brata, potem jednak rozpoczął samodzielne życie w Nowym Jorku. Tam uczył się czytać i śpiewać, pozbył się również bahamskiego akcentu i po jakimś czasie grywał swoje pierwsze role w teatrach. 

Ekranowy debiut nastąpił w 1950 roku kiedy Poitier dostał główną rolę w filmie Bez wyjścia w reżyserii Josepha L. Mankiewicza (który wyreżyserował słynne Wszystko o Ewie). Tak oto jego kariera się rozpoczęła. W kolejnych latach zagrał w wielu produkcjach i zaczął zmieniać kino.

Był bowiem aktorem z misją. Starannie dobierał role i nigdy nie zagrał w filmie, który stawiałby czarnoskórych w złym świetle. Jego bohaterowie przełamywali stereotypy, byli ludźmi dobrymi i bezinteresownymi, nierzadko także wykształconymi. 

Najgłośniejsze filmy, w jakich Poitier zagrał w latach pięćdziesiątych to Szkolna dżungla i Ucieczka w kajdanach – ten drugi zaowocował pierwszą nominacją do Oscara. Jednak dopiero na lata sześćdziesiąte przypadł szczytowy okres jego kariery. W 1962 zagrał w Polnych liliach, z dzisiejszego punktu widzenia naiwnym, ale uroczym filmie. Wcielił się w nim w młodego mężczyznę, który podczas podróży napotyka na swej drodze grupkę niemieckich zakonnic i zgadza się pomóc im w budowie kaplicy. Jest to historia prosta, ale urokliwa, a Poitier błyszczy na ekranie (sceny, w których jego bohater uczy zakonnice angielskiego są po prostu wspaniałe). Doceniono jego rolę – to właśnie Polne lilie były filmem, który przyniósł mu Oscara dla najlepszego aktora.

Przez kolejne lata Poitier umacniał swoją pozycję gwiazdora. Najbardziej owocny okazał się rok 1967 – Poitier zagrał wówczas w aż trzech świetnie przyjętych filmach. Pierwszym z nich był Nauczyciel z przedmieścia, który stał się szóstym najbardziej kasowym filmem roku; kolejnym – Zgadnij kto przyjdzie na obiad (w reżyserii Stanleya Kramera, z którym Poitier blisko dziesięć lat wcześniej współpracował przy Ucieczce w kajdanach); trzecim zaś, bodaj najważniejszym ze wszystkich w dorobku aktora, był obraz W upalną noc w reżyserii Normana Jewisona, wspaniałego reżysera, który parę lat później miał dać światu dwa arcydzieła musicalu – Skrzypka na dachu i Jesus Christ Superstar.

Piękne ujęcia otwierające W upalną noc, jednocześnie mroczne i barwne, wprowadzają nas do małego miasteczka Sparta w Missisipi. Jest to jedno z tych miejsc zapomnianych przez resztę świata – wszyscy się znają, życie toczy się powoli i monotonnie. A jednak w pewną upalną noc owa monotonia zostaje zakłócona, jeden z policjantów znajduje bowiem na ulicy ciało. Są to zwłoki miejscowego bogacza; zamierzał on otworzyć fabrykę, która dałaby ludziom zatrudnienie i „podniosła miasteczko na nogi”. Ktoś go zabił, ale kto? Policja natychmiast rusza do akcji i już po niedługim czasie jeden z funkcjonariuszy przywozi na komendę podejrzanego. Nie ma co prawda dowodów przeciwko niemu, wystarczy, że jest czarnoskóry i ma przy sobie dużo pieniędzy. Przedstawia się on jako Virgil Tibbs i okazuje się, że jest oficerem policji, najlepszym specjalistą do spraw zabójstw. Zaskoczony takim obrotem spraw szeryf Gillespie pozwala mu obejrzeć ciało; niedługo potem mężczyźni pomimo wzajemnej niechęci łączą siły, by odnaleźć sprawcę zbrodni.

To co najbardziej wyróżnia ten film to umiejętne połączenie wciągającej zagadki kryminalnej z problematyką konfliktów na tle rasowym. Wszystkie problemy, jakie Tibbs napotyka w trakcie śledztwa, wynikają z uprzedzeń mieszkańców miasteczka – nie dostrzegają oni w nim nic poza kolorem skóry i w związku z tym okazują mu niechęć, która osiąga kulminację w scenie pościgu rozpoczętego przez grupkę rasistów. Szeryf Gillespie to jedna z niewielu osób, które zdają sobie sprawę z ponadprzeciętnego intelektu Tibbsa, i choć godzi to w jego dumę, uświadamia sobie, że bez niego nie da rady doprowadzić sprawy do końca. Sam Tibbs zaś to człowiek dumny, który bardzo źle znosi brak szacunku. Do historii kina przeszła scena, w której zostaje spoliczkowany przez białego właściciela plantacji i bez namysłu mu oddaje; ten krótki moment wywołał wielkie emocje wśród ówczesnej amerykańskiej publiczności.

Sidney Poitier jak zwykle gra wspaniale. Tibbs to postać niezwykle wyrazista i budząca podziw, z wielkim zaciekawieniem obserwowałem jego poczynania mające na celu odnalezienie zabójcy. I choć ma on również złe cechy, takie jak arogancja i miejscami nawet zawiść, to udało się oddać je w taki sposób, aby widz nie zraził się do bohatera. Rzekłbym, idealny aktor w idealnej roli.

Na ekranie błyszczy również Rod Steiger. Grany przez niego szeryf Gillespie to specyficzna postać, która zapada w pamięć już od pierwszej chwili, gdy widzimy, jak patrzy beznamiętnym wzrokiem na zwłoki i żuje przy tym gumę. Steiger doskonale kreuje bohatera na pozór gruboskórnego, ale w rzeczywistości nieszczęśliwego i samotnego.

Skomplikowana, sinusoidalna wręcz relacja pomiędzy tymi dwoma bohaterami, oscylująca pomiędzy skrajną niechęcią a czymś na kształt przyjaźni, to jeden z najmocniejszych atutów filmu. Dodaje mu ona siły i sprawia, że ogląda się z większym zaciekawieniem i zaangażowaniem emocjonalnym. Steiger i Poitier poradzili sobie świetnie – to chyba jeden z moich ulubionych ekranowych duetów. Zresztą obaj zostali docenieni, choć tym razem to nie Poitier zebrał największe laury; został co prawda nominowany do Złotego Globu, ale to Steigera nagrodzono Oscarem dla najlepszego aktora.

W upalną noc ogląda się dobrze, przede wszystkim za sprawą scenariusza autorstwa Stirlinga Silliphanta i sprawnej reżyserii Normana Jewisona. Akcja jest prowadzona w interesujący sposób, bez dłużyzn, co jest ważne w gatunkowym kinie. I choć nie pędzi ona z zawrotną prędkością, to uwagę widza udaje się przez cały czas utrzymać na równym poziomie, począwszy od pierwszych ujęć, aż po kulminacyjną scenę schwytania mordercy. Jednocześnie wszystkie elementy filmu są odpowiednio wyważone i choć słynie on z tego, że porusza temat rasizmu, zbrodnia nie schodzi na dalszy plan, cały czas pozostając, by tak rzec, budulcem akcji.

Na pochwałę zasługuje również wspaniała ścieżka dźwiękowa skomponowana przez legendarnego producenta muzycznego Quincy’ego Jonesa (najbardziej znanego ze swej późniejszej współpracy z Michaelem Jacksonem). Szczególne wrażenie robi utwór ilustrujący scenę pościgu za jednym z podejrzanych – jest rytmiczny i żywy, dzięki czemu idealnie potęguje napięcie. Podobała mi się również piosenka In the heat of the night w wykonaniu Raya Charlesa, która doskonale wprowadza widza w duszny klimat filmu.

Dzieło Jewisona odniosło wielki sukces, stając się jedną z najważniejszych pozycji zarówno w dorobku reżysera jak i aktorów. Otrzymało pięć Oscarów i dwa Złote Globy, dziś znajduje się również na liście stu najlepszych amerykańskich filmów wszechczasów utworzonej przez Amerykański Instytut filmowy.

Z tego względu tym, którzy nie mieli jeszcze okazji zobaczyć Sidneya Poitier na ekranie, polecam zacząć właśnie od W upalną noc, a potem stopniowo zabierać się za inne tytuły. Jego talent aktorski nawet po upływie lat robi naprawdę duże wrażenie. I choć zdarzają się stwierdzenia, że Poitier grywał bohaterów jednowymiarowych, to nie dyskredytuje go to w żaden sposób jako aktora; w końcu była to świadoma artystyczna decyzja. Zresztą nawet jeśli postaci nie są najlepiej napisane, to Poitier zawsze wyciąga z nich, co tylko się da, tworząc niezapomniane kreacje. Śmierć takiego aktora to wielka szkoda.

___

Paweł Paryż – neohipis o melancholijnej duszy. Bibliofil kochający Dumasa, Hugo, a także klasyków literackiej grozy. Kinoman wzdychający do Grety Garbo i Marlene Dietrich. Meloman zakochany bez pamięci w wokalu Janis Joplin i elektronicznych brzmieniach Vangelisa. Uwielbia wzruszające musicale i krwawe horrory. Kocha zwiedzać piękne europejskie miasta oraz… cmentarze – szczególnie te, na których spoczywają wielcy artyści. Nie wyobraża sobie dnia bez czarnej kawy.