Joker: Folie à Deux – każdy chciał, nikt nie potrzebował  

„That’s life” – śpiewał na zakończenie pierwszej części Jokera Frank Sinatra. W sequelu swoją wersję tego utworu przedstawia widzom Lady Gaga. „Takie życie”, pozostaje myśleć twórcom Jokera: Folie à Deux, gdy widzą fatalne opinie i jeszcze gorsze wyniki sprzedaży.

To, co pięć lat temu zrobił Todd Phillips w przypadku Jokera, było osiągnięciem niezwykłym. Zamienił postać archetypiczną, będącą uosobieniem zła, a do tego wywodzącą się z superbohaterskich komiksów, w żywego człowieka. Arthurowi Fleckowi, dręczonemu przez resztę społeczeństwa nieudolnemu komikowi, się współczuło, a nawet dało się zrozumieć motywacje jego działań, niezależnie od tego, jak okrutne by one nie były. 

Drugim elementem tego sukcesu było to, do jak szerokiego grona trafił ten film. A Joker to obraz trudny, nie tak przystępny jak reszta kina superbohaterskiego, skąd przecież wywodzi się jego główny bohater. Nie tylko opowiadał o niełatwych tematach, ale również sposób, w jaki to robił, nie musiał każdemu przypaść do gustu. Mimo wszystko udało się i Joker został hitem, zarówno pod względem zarobków, jak i ocen.

Nie powinno więc dziwić, że powstał sequel i to pomimo faktu, że pierwsza część świetnie funkcjonowała jako samodzielny film. Sam jednak sensu tworzenia kontynuacji nie widziałem już od pierwszych zapowiedzi, a niepokoju co do jakości tej produkcji przysporzyła wiadomość, iż będzie to musical. Z drugiej strony należało obdarzyć Todda Phillipsa zaufaniem – już raz jego oryginalny pomysł okazał się być strzałem w dziesiątkę.

Premis

Zacznijmy jednak od początku, a więc: o czym jest Joker: Folie à Deux? Akcja zaczyna się dwa lata po wydarzeniach opowiedzianych w pierwszej części. Arthur przebywa w Arkham, gdzie oczekuje na decyzję, czy będzie sądzony normalnie, czy też, przez wzgląd na jego stan psychiczny, zapadnie decyzja, że nie może odpowiadać przed sądem. Dni spędza przebywając na spacerniaku lub oglądając telewizję z innymi osadzonymi. Czasami strażnicy poczęstują go papierosem, w zamian prosząc o dowcip. Arthur jednak nie potrafi wysilić się na chociaż szczyptę humoru. Jest to obraz człowieka złamanego, co Joaquin Phoenix ponownie oddaje fenomenalnie. Nie wyraża tego tylko przez zachowanie, ale również przez wygląd, fizjonomię, co widz może dostrzec już na samym początku. 

Nie mija dużo czasu aż Arthur, idąc na spotkanie z reprezentującą go adwokatką, mija grupę chóru funkcjonującą w zakładzie i tym samym poznaje, graną przez Lady Gagę, Harley Quinn. Szybko okazuje się też, że jest ona wielką fanką Jokera. Oboje więc dążą do nawiązania większego kontaktu – Arthur po raz pierwszy czuje się akceptowany takim jaki jest, a Harley (tutaj nazywana Lee) ma okazję bliżej poznać osobę, którą tak bardzo podziwia. 

Dwa teatry

To właśnie relacja tej dwójki jest prawdziwym punktem wyjścia dla całego filmu – od tego momentu zaczyna się główna oś fabuły, a razem z nią część musicalowa. Trzeba to oddać Phillipsowi, że sam zamysł stojący za częściami śpiewanymi, a więc sposób wprowadzenia i ich znaczenie, nie był zły. Arthur Fleck dzięki muzyce poznał Harley, przez co śpiew, jako że kojarzy mu się pozytywnie, stał się sposobem na wyrażenie tego, co prawdziwie czuje. Niekiedy faktycznie wykonuje utwory, innym razem robi to tylko we własnej wyobraźni. W obu przypadkach jest to jednak ciekawy sposób narracyjny, dzięki któremu poznajemy prawdziwe emocje bohatera oraz to, jak widzi swoją relację z Lee w danym momencie fabuły. 

Nie byłby to więc taki zły pomysł, gdyby nie fakt, że (tak jak w przypadku całego filmu), jest to element niezwykle nierówny. Niektóre utwory są naprawdę trafione, zarówno pod względem znaczenia dla całości fabuły, jak i samego wykonania. Mówię tu na przykład o poruszającym If You Go Away, czy, chyba najważniejszym w filmie, To Love Somebody, które jest kwintesencją musicalowego elementu, jego roli w całym dziele. Z drugiej strony czasami ma się wrażenie, że tych utworów jest zwyczajnie za dużo. Tak też wykonanie piosenki Folie à Deux, pomimo ślicznej aranżacji, nie niesie ze sobą odpowiedniego ładunku  przez to, że wydarza się zaraz po utworze If My Friends Could See Me Now.

Nierówne jest tu również zaprezentowanie relacji pomiędzy Harley, a Arthurem. Phillipsowi udała się kreacja Lee – to, w jaki sposób bohater ją poznaje coraz lepiej, a ona przez to z każdą sceną staje się coraz bardziej wielowymiarową postacią. I to tak naprawdę jej działania oraz stosunek do Jokera popychają całą fabułę do przodu. Warto też w tym momencie zaznaczyć, jak wielka jest w tym zasługa samej Lady Gagi. Początkowo obawiałem się, zapewne przez przyzwyczajenie do kreacji Margot Robbie, czy będzie ona w stanie oddać pewne specyficzne „szaleństwo” tej postaci. Nie jest to jednak typowy film DC, a więc i Harley Quinn musi być inna, bardziej stonowana. Gdy trzeba zrobić coś niekonwencjonalnego, Lady Gaga robi to z godnym dla bohaterki zaangażowaniem, jednak prawdziwie błyszczy w tych bardziej subtelnych momentach – rozmowach bohaterki z Arthurem. 

Niestety na tym rozwiązaniu cierpi właśnie tytułowy bohater. Film nie skupia się już na nim, przez co rozwój tej postaci jest znikomy. I właśnie to jest największy problem drugiej części Jokera – oprócz ostatniej sceny, nijak nie rozwija to historii opowiedzianej nam pięć lat temu. 

Z tej perspektywy nie powinien dziwić fakt, że twórcy sięgnęli po elementy musicalowe. Gdyby nie to, część druga praktycznie nie różniłaby się od pierwszej, czy to w strukturze historii, jej treści czy części wizualnej. Todd Phillips trzyma się tutaj znajomego widzom stylu. Znowu dominują więc kolory szary czy brązowy, a jedynymi rzeczami, które je rozświetlają są kolorowe ubrania i makijaże Jokera i Harley. To samo tyczy się muzyki skomponowanej na potrzeby filmu. Ponownie zajęła się tym Hildur Guðnadottir, i tak jak wtedy, stworzone przez nią ciężkie brzmienia uzupełniają szary, mroczny obraz (szczególnie widać to w scenie z parasolkami zawartej już w zwiastunach).

Czy jest to więc zły film? Zdecydowanie nie, a bardziej, co już wspominałem kilkakrotnie, nierówny. Zdarzają się tu dobre momenty i rozwiązania, jednak to za mało, by  dobrym określić cały film. Głównym problemem jest to, że historia Arthura Flecka została już opowiedziana w pełni pięć lat temu, przez co nie potrzebowała dodatkowych stu trzydziestu ośmiu minut. I to niezależnie od tego, jak bardzo widzowie nie chcieliby ponownie się w nią zanurzyć.

Michał Palonka 


Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.