Przez pustynną drogę jedzie autokar. Na jego dachu stoi ogromny but na obcasie, na tymże zaś bucie siedzi drag queen poruszająca ustami do arii operowej z Traviaty Verdiego. To tylko jedna z zapadających w pamięć scen, w jakie obfituje Priscilla, królowa pustyni, jeden z najbardziej kultowych australijskich filmów i zarazem klasyk kina LGBT.
Ciężko uwierzyć, że ten niezwykle oryginalny obraz jest dziełem twórcy, któremu przebłysk geniuszu zdarzył się raz i nigdy więcej się nie powtórzył. Choć Stephan Eliot pozostał, by tak rzec, artystą jednego przeboju, to nie sposób odmówić mu tego sukcesu – Priscilla na trwałe zapisała się w historii kina i jest do dziś jednym z najbardziej wyróżniających się filmów nurtu LGBT.
Zaczyna się smutno – znużona życiem drag queen Mitzi występuje poruszając ustami do łzawej piosenki, następnie zaś zostaje upokorzona przez grupkę mężczyzn na widowni. Gdy siedzi samotnie za kulisami, niespodziewanie otrzymuje telefon – rozmowie towarzyszą krótkie i tajemnicze fragmenty dalekich wspomnień. Mitzi dostaje propozycję występu w dalekim Alice Springs. Zgadza się, a co więcej przekonuje do wyjazdu dwie koleżanki po fachu – lubiącą być w centrum uwagi Felicię i transpłciową Bernadette, która tkwi w głębokiej żałobie po śmierci swojego kochanka. Kupują zdezelowany autokar, któremu nadają imię Priscilla i w trójkę opuszczają Sydney. Przemierzają długą drogę na każdym postoju dając ekstrawaganckie występy i przeżywając różnorakie przygody. Poznają wielu wspaniałych ludzi, ale też doświadczają nietolerancji i w najbardziej bolesny sposób przekonują się, że nie wszyscy są im życzliwi.
Największym walorem filmu Eliota jest walor rozrywkowy. To właśnie odróżnia go od innych produkcji o tematyce LGBT, które często są ciężkie i niesłychanie gorzkie. Priscilla zaś to idealny przykład feel-good movie. Jest dziwacznie, kolorowo, muzycznie, przeważnie wesoło, ale miejscami również smutno. Eliot stawia na proste emocje, lecz jednocześnie w bardzo udany sposób porusza ważne tematy, które idealnie wybrzmiewają, nie przytłaczając przy tym widza.
Ponadto Priscilla to obraz niesłychanie zabawny – pełno tu cudownie absurdalnych sytuacji i błyskotliwego komizmu słownego. Niektóre żarty są odważne i niebezpiecznie balansują na granicy dobrego smaku, jednak nawet one bronią się, gdyż doskonale wpasowują się w szaloną konwencję filmu.
Jednak najbardziej obfite źródło komizmu to postacie, w szczególności główne bohaterki. Specjalnie wykreowano je tak, by były przerysowane, i to sprawdziło się świetnie, a aktorzy, czyli Hugo Weaving (Mitzi), Guy Pearce (Felicia) i Terence Stamp (Bernadette), osiągnęli najwyższy poziom aktorstwa – nie tyle grają, co wręcz naprawdę stają się swoimi postaciami. A sposób, w jaki ukazano relację pomiędzy bohaterkami, niezwykle mnie urzeka. W ciągu podróży niejednokrotnie się ze sobą droczą, kłócą, obrażają, jednak w najważniejszych momentach, wspierają się, okazując szczere przywiązanie i przyjaźń. Chciałoby się rzec – jedna za wszystkie, wszystkie za jedną.
Również postacie drugoplanowe, a także epizodyczne, pozostają w pamięci. Priscilla to prawdziwa galeria różnorakich indywiduów (na czele z szaloną tancerką i jej numerem z piłeczkami pingpongowymi), które dodają filmowi wyrazistości i smaku, sprawiając, że seans to zjawiskowe i zarazem cudownie dziwaczne doświadczenie.
Spośród wielu plusów Priscilli nie można pominąć kostiumów – to najmocniejszy element wizualny filmu. Stroje bohaterek stanowią owoc doprawdy zadziwiającej, nieskrępowanej kreatywności, która zdolna jest wyczarować piękną sukienkę nawet z klapków. Szalone, kolorowe i wspaniałe kreacje niejednokrotnie nawiązują do flory i fauny Australii – podkreśla to tylko wpływ, jaki odbyta podróż miała na Mitzi, Felicię i Bernadette. Kostiumografowie Tim Chappel i Lizzy Gardiner wykazali się niebywałym talentem i stworzyli jedne z najbardziej charakterystycznych filmowych strojów, za co zostali należycie nagrodzeni – Priscilla otrzymała swojego jedynego Oscara właśnie za najlepsze kostiumy.
Jest to film absolutnie nienaganny pod względem wizualnym, a w tym zasługa Briana J. Breheny’ego, autora zdjęć. Olśniewające, momentami wręcz monumentalne kadry w połączeniu z bezbłędną pracą kamery nadają dziełu Eliota piękny, ciepły klimat. Ogromnie urzeka mnie to, w jaki sposób wykorzystano i ukazano przestrzeń, szczególnie w scenach rozgrywających się na głębokiej pustyni – podczas seansu nieraz ma się wrażenie, że duszący, pustynny gorąc aż bucha z ekranu. Największe wrażenie robią jednak drag shows wykonywane przez bohaterki – są nakręcone w porywający sposób, taki, że aż trudno oderwać wzrok.
Jednak pod płaszczykiem pięknej wizualnie, szalonej komedii kryje się poruszająca opowieść o godzeniu się z własną tożsamością. Film stanowi barwną afirmację życia, we wszystkich jego odcieniach. Każda z bohaterek przechodzi przemianę i odnajduje nową drogę, co w symboliczny sposób oddaje tytułowy autokar, który zmienia się wraz z nimi. Z początku jest zdezelowany i brzydki, później dewastują go wandale, psuje się. Zostaje jednak naprawiony i pomalowany na nowy, różowy kolor i zawozi bohaterki ku lepszej przyszłości. Nadzwyczaj wzruszający i wymowny jest ostatni akt filmu, w którym wspólnie spełniają marzenie Felicii, by następnie podążyć, każda swoją własną, nową drogą, wszystkie pogodzone z samymi sobą.
Nie znam innego filmu równie ciepłego, pocieszającego i dającego nadzieję, a jednocześnie tak cudownie zwariowanego. Priscilla, królowa pustyni to jedno ze sztandarowych dzieł australijskiego kina i zarazem jeden z tych filmów, do których można wciąż wracać, za każdym razem z taką samą przyjemnością – a przy każdym seansie aż ma się ochotę przyłączyć do bohaterek i towarzyszyć im w ich dziwacznej podróży różowym autokarem.
Paweł Paryż
Dodaj komentarz