Po latach bycia postrzeganą głównie jako żona legendarnego fotografa Joela Meyerowitza, Maggie Barrett w końcu została zauważona jako niezależna, równie utalentowana, artystka. Wszystko za sprawą filmu Dwójka nieznajomych próbujących się nie pozabijać, dokumentu w reżyserii Jacoba Perlmuttera i Manon Ouimet. Film pokazuje wyjątkową, skomplikowaną relację Maggie i Joela, dwojga równie wspaniałych, ale nie tak samo docenionych, artystów. Obraz dotyka kwestii miłości, sztuki, sukcesu, przemijania i śmierci, tworząc jedno wielkie dzieło sztuki – zarówno wizualnie, jak i treściowo. Film był hitem tegorocznego Millennium Docs Against Gravity. Został też nagrodzony na festiwalach filmowych w Filadelfii i Kopenhadze.
Pisarka, malarka, poetka, była tancerka, pianistka – trudno znaleźć gałąź sztuki, której Barrett nie uprawiała. Ekspresja artystyczna wydaje się być dla niej lekiem na ciężkie przeżycia. Jej życie to dzieje poszukiwania samej siebie. Przez lata zmagała się z przemocą, uzależnieniami od alkoholu i narkotyków, stratą dziecka, nieudanymi małżeństwami i wieloma innymi trudnymi wydarzeniami. Czasem trudno uwierzyć, że to wszystko przydarzyło się jednej osobie… Dziś siedemdziesięcioośmioletnia Barrett otwarcie mówi o swojej przeszłości. To ważny element jej twórczości. Jej prace – obrazy, szkice, wiersze, eseje i wiele więcej – można oglądać na jej osobistym blogu, www.maggiebarrett.com. Jakie jest jej podejście do życia? Czy jest szczęśliwa? Czym jest dla niej sztuka? W rozmowie z Maksem Wieczorskim Maggie Barrett stara się znaleźć odpowiedź na te i wiele więcej pytań.
Film o tobie i twoim mężu, Dwójka nieznajomych próbujących się nie pozabijać, miał niedawno swoją brytyjską premierę na London Film Festival, a jakiś czas temu znalazł się wśród kandydatów do nagrody British Independent Film Awards w kategorii Najlepszy Dokument. Nie mogę więc od niego nie zacząć. Jak narodził się pomysł nakręcenia Dwójki nieznajomych…?
To dość długa historia. Rozegrała się głównie w Toskanii, gdzie mieszkaliśmy przez dziesięć lat. Któregoś dnia Jacob Perlmutter [współreżyser Dwójki nieznajomych próbujących się nie pozabijać] zobaczył Joela podczas zakupów. Poszedł za nim. Chciał się przywitać i porozmawiać. Kiedy wszedł do sklepu, Joela jednak już tam nie było. Musiał wyjść z drugiej strony.
Więc się nie spotkali?
Nie. Jacob wrócił do domu do Manon [Manon Ouimet jest współreżyserką filmu i partnerką Jacoba]. Był podobno dość zawiedziony, że nie spotkał swojego idola.
Ale przecież tak nie skończyła się ta historia…
Kilka tygodni później Jacob zobaczył nas oboje na ulicy i tym razem zatrzymał. To nie była dla mnie nowość, Joel jest rozpoznawany na ulicy dość często. W większości tych rozmów nikt nie jest mną oczywiście w najmniejszym stopniu zainteresowany. Joel jest ich autorytetem, wszystko kręci się wokół niego. Ja po prostu stoję obok lub odchodzę, żeby nie przeszkadzać. Z Jacobem było inaczej. Zwrócił uwagę na nas oboje.
Była to miła odmiana, ale i tak nie zapamiętałam jakoś mocno tego wydarzenia. Aż do września 2021 roku, kiedy dostałam od Jacoba maila. Znalazł mnie na Instagramie, a potem zaczął czytać mojego bloga. Wtedy zdał sobie sprawę, że ja też mogę być dość interesującą osobą. To jego słowa, nie moje…
I co napisał w tym mailu?
Napisał, że mieliśmy jako para aurę, którą uznał za fascynującą. Że w naszym wieku – Joel jest po osiemdziesiątce, ja po siedemdziesiątce – wciąż emanujemy tą młodzieńczą energią. I wciąż jesteśmy zakochani. Jacob uznał, że to ciekawa historia, której nie widuje się często na ekranie. Jest bardzo niewiele filmów o starszych parach, a jeszcze mniej o starszych parach artystów.
Czyli po prostu zaproponował, że nakręci o was film?
Zapytał, czy jesteśmy tym zainteresowani. Powiedziałam o tym Joelowi i chwilę później wszyscy spotkaliśmy się na Zoomie. Potem, w Boże Narodzenie, zaledwie kilka miesięcy później, Jacob i Manon przyjechali do Toskanii. I tak zaczęła się ta wielka przygoda…
Jej efekt to naprawdę niesamowity film, który pokazuje ciebie i Joela jako parę niezależnych ludzi i artystów. Nie przedstawia cię jako żony artysty, pokazuje cię jako indywidualną, wspaniałą osobowość. A to bardzo ważne w kulturze sprowadzania kobiet do roli wyłącznie żon.
Ładnie powiedziane. Tym, co uwielbiałam w pracy z Jacobem i Manon, było to, że czułam się przez nich naprawdę zauważona. Po trzydziestu kilku latach bycia z Joelem i znikania za jego plecami, bycie docenioną przez te dwie młode osoby było naprawdę cudownym potwierdzeniem tego, kim jestem. Swoją drogą, było to też niezwykle intrygujące, bo w Jacobie i Manon widziałam nasze odbicie. Młodszą wersję Joela i mnie. Choć oni oboje oczywiście startują z tego samego poziomu, choćby pod względem popularności.
W filmie eksponujesz bardzo intymne, czasami trudne emocje…
…i do tego często nie są to zbyt miłe emocje.
Dokładnie. Chodzi choćby o frustrację spowodowaną byciem niewidzialną i niedocenioną, żyjąc z osobą, która jest naprawdę szeroko dostrzegana. To trudne emocje.
Mieliśmy dwa spotkania na Zoomie z Jacobem i Manon zanim przyjechali do nas, do Toskanii. Powiedziałam im na jednym z nich: „słuchajcie, fajnie jest zrobić piękną historię miłosną o starszej parze artystów, ale szczerze mówiąc, jeśli macie to zrobić, musimy pokazać również wady. Musimy pokazać, że nie jest idealnie”. Miłość podtrzymuje związek, ale różne rzeczy się pojawiają.
Niewiele osób ma w sobie odwagę, żeby o takich sprawach mówić otwarcie… I nie tylko o tych uczuciach mowa. Mówiłaś w filmie szczerze o wielu trudnych rzeczach, przez które przeszłaś w życiu.
Jako artystka staram się być szczera i autentyczna. Wiele osób spotykając mnie, widzi osobę, którą jestem teraz i zakłada, że zawsze nią byłam. A to nieprawda. Narkotyki, alkohol – całe to gówno… Myślę, że pokazanie tego jest potrzebne. Bo jeśli pokażę ci, że wyszłam z tego i teraz jestem zupełnie inną osobą, to jest nadzieja również dla ciebie. Ludzie szukają perfekcji – i oczywiście, publicznie pokazujemy te ładne strony siebie. Na ulicy Joel i ja wyglądamy jak idealna starsza para, która zawsze była zakochana i zawsze wszystko miała ułożone – a tak nie jest i nie było. Chciałam, żeby film pokazał po prostu to wszystko takim, jakim jest.
Były jakieś momenty zawahania – chwile, kiedy wątpiłaś w to, czy chcesz coś pokazać na ekranie?
W kontrakcie było zapisane, że obejrzymy film, zanim zostanie upubliczniony. I chociaż nie miałam żadnych wątpliwości w momencie kręcenia, zaczęłam wahać się podczas tego pierwszego seansu. Pamiętasz scenę, w której mieszam Joela z błotem?
Oczywiście. Scena wielkiej kłótni. Jedna z najcięższych.
Dokładnie. Kiedy zobaczyłam ją na ekranie, pomyślałam, że z jednej strony to absolutnie niezbędne, ale z drugiej nie wiem, w co się pakuję. Założyłam, że wielu mężczyzn, którzy to obejrzą, będzie miało do mnie pretensje. Ku mojemu zdziwieniu, po wszystkich pokazach, które dotąd mieliśmy, to właśnie mężczyźni podchodzili do mnie ze łzami w oczach.
Dlaczego tak się dzieje?
Moja teoria jest taka, że kiedy mężczyźni oglądają tę scenę, rozpoznają w niej swoje patriarchalne “ja”. Ale ponieważ nie chodzi o nich samych i nie muszą się bronić, są w stanie spojrzeć na siebie z dystansu. Montażysta powiedział mi, że za każdym razem, gdy dochodził do tej sceny, krzyczał na ekranowego Joela. Myślę, że to jeden z małych darów tego filmu.
To chyba siła kina… Możesz podburzać i zmieniać myślenie innych ludzi.
Czy to nie piękne uczucie?
Zdecydowanie. Jest jedna scena, która mnie szczególnie poruszyła. Scena, w której niszczysz swoje pamiętniki – wspomnienia, które spisywałaś przez sporą część życia. Naprawdę je zniszczyłaś, czy to była tylko filmowa imitacja?
Nie, to wszystko było naprawdę. Wróciliśmy wtedy do Nowego Jorku, bo przygotowywaliśmy nasze mieszkanie do sprzedaży. Przeszukiwałam szafki i szuflady i spojrzałam na dwie półki moich dzienników z czasów, gdy miałam dwadzieścia kilka lat. W tym momencie pomyślałam: „gdzie, do cholery, pomieszczę wszystkie te dzienniki w naszym nowym mieszkaniu?”. Złapałam siebie samą na pytaniu, co tak naprawdę dla mnie znaczą, jaką wartość mają w moim życiu teraz. Zdałam sobie sprawę, że już wypełniły swoje zadanie.
Trudno było je zniszczyć?
Musisz wiedzieć, że to nie były miłe wspomnienia. To były lata moich poszukiwań siebie. Wszystkie wątpliwości, tęsknoty, porażki – wszystkie trudne rzeczy były w tych dziennikach. Było tam też kilka pięknych wierszy, ale pomyślałam – “naprawdę, czy przyjdzie dzień, że usiądę i przeczytam je jeszcze raz?”. Odpowiedź brzmiała, “nie”.
W tej scenie metaforycznie zerwałaś z przeszłością, wszystkimi okropnymi rzeczami, które ci się przytrafiły.
To prawda. Już raz je przeżyłam, po co miałabym chcieć przeżywać je jeszcze raz? Poza tym, gdy umrę, kto będzie czytał te dzienniki? Moje dzieci? Na pewno nie chciałabym, żeby zobaczyła je moja córka. To były okładki wypełnione bólem, tęsknotą, próbami znalezienia sensu i zrozumienia tego, co się dzieje. W pewnym momencie mojego życia pogodziłam się z tym, że w przeciwieństwie do Joela, nie będę sławną osobą. Moje zapiski są zupełnie nieistotne.
Co poczułaś, kiedy zniszczyłaś te dzienniki?
Wyrywając kartki, byłam we łzach. To było bardzo bolesne. Co jakiś czas trafiałam na zdanie i zaczynałam je czytać. Musiałam szybko się powstrzymywać, bo to było bardzo ciężkie. Ten ból w pewnym sensie upewniał mnie jednak w tym, że dobrze robię, niszcząc te zapiski. Wlałam w nie dużo energii, ale to już przeszłość. Samo spalenie stron, widok, jak wszystko to idzie z dymem był wyzwalające.
To była jakaś forma terapii?
Zdecydowanie.
Na twoim blogu znalazłem cytat: „W pewnym momencie jedyną nadzieją na pójście dalej jest ta suka, akceptacja.”. To jest chyba właśnie to, co zrobiłaś, niszcząc te dzienniki. Po prostu zaakceptowałaś swoją przeszłość, chociaż była bolesna.
Absolutnie i naprawdę cieszę się, że to nagranie znalazło się w filmie.
Uważasz, że sztuka jest formą terapii?
Myślę, że sztuka ma właściwości terapeutyczne, ale nie sądzę, żeby zawsze pomagała.
Co masz na myśli?
Zależy, co rozumiemy przez pomoc. Podam bardzo ordynarny przykład. Picasso, jeden z największych artystów wszech czasów. Czy jego sztuka była dla niego terapeutyczna? Nie, nie sądzę. Nie miał wyboru. Był wielkim artystą, musiał to robić – ale nie rozwinęło go to jako człowieka. W końcu nie był zbyt czarującym mężczyzną.
To prawda…
Więc myślę, że to trudna sprawa z terapeutycznością sztuki. To, co osobiście uważam za kojące w tworzeniu, to to, że czuję, że znikam. Nie jestem świadoma siebie. Przez te godziny – czy to pisząc powieść, czy grając na pianinie – jestem zagubiona w procesie czegoś, co jest poza mną.
Czyli w takich momentach tracisz kontrolę?
Mam kontrolę nad rzemiosłem, ale nie nad treścią. Jeśli jesteś naprawdę kreatywny, odpuszczasz, żeby zobaczyć, co muza może ci dziś powiedzieć. Zwłaszcza w rysowaniu i malowaniu – czuję, jakbym była naczyniem, przez które coś się przelewa. Nie tworzę. Otwieram się na coś większego, dając temu czemuś głos. To sprawia, że niemal czuję, że w jakiś sposób przynależę do wszechświata, do jakiejś większej energii.
To musi być niesamowite uczucie.
Przede wszystkim piękne. A potem, gdy odkładasz pióro lub pędzel… Musisz wrócić do rzeczywistości. Myślisz sobie: „O cholera, muszę iść do sklepu spożywczego…”.
Która z form, o których mówiłaś – poezja, pisanie powieści, muzyka, a może malarstwo – jest ci najbliższa?
Nie potrafię tego sprowadzić do jednej z nich. Na przykład malarstwo i sztuki wizualne są mi bardzo bliskie, ponieważ dotyczą bycia. Nie angażują umysłu.
Chodzi o ekspresję?
O czystą ekspresję i ruch. Byłam kiedyś tancerką, więc czuję przywiązanie do form, które nie wymagają wyjaśnień.
Czyli zakładasz, że sztuka wizualna nie potrzebuje wyjaśnień?
Dokładnie, jest samowystarczalna.
A co z pisaniem?
Wartość pisania polega na tym, że uczyniło mnie bardzo zdyscyplinowaną w kwestii umysłu i języka. Kiedy piszę eseje, bardzo często nie wiem, o czym chcę, aby były. Po prostu szukam kolejnych pytań i staram się znaleźć na nie odpowiedzi. Próbuję też sprawić, żeby to, co osobiste, stało się uniwersalnym. Esej zaczyna się we mnie, ale kończy już w tobie.
Inaczej jest w przypadku powieści?
Z powieściami mam inny rodzaj więzi. Myślę o każdym słowie i zdaniu, bo muszą opierać się na sobie i współgrać z następnymi. Pisząc powieść, muszę używać swojego umysłu bardziej świadomie. I zadać sobie kilka pytań.
Jakich?
O czym jest ta powieść? Kim jest ta postać? Jaki jest jej problem? Co zamierza zrobić z problemem? Czy zamierza rozwiązać problem, czy powieść pozostawi go otwartym, aby czytelnik mógł zdecydować, co zrobiłby w takiej sytuacji?
Rzuciłam szkołę w wieku piętnastu lat. Uzyskałam tytuł magistra sztuk pięknych w zakresie twórczego pisania w wieku czterdziestu lat, nigdy nie będąc na studiach. Byłam jedyną osobą przyjętą na program MFA, która nie miała najpierw tytułu licencjata, zresztą nie miałam nawet dyplomu ukończenia szkoły średniej. Więc dorastałam, myśląc, że jestem tępa. Pisanie dało mi poczucie, że jestem jednak kimś, z kim trzeba się liczyć.
W opisie twojej najnowszej powieści, Felicity, jest napisane: „Po życiu pełnym picia, ćpania, wielu małżeństw i kilku nieopublikowanych powieści, Felicity mieszka w obcym kraju z mężem numer pięć. Trzeźwa, siedemdziesięcioletnia, porywcza i wściekła, wyrusza w misję, by odkryć, skąd bierze się jej gniew i jak z nim zawalczyć, póki ma jeszcze czas”. Czytając to, można odnieść wrażenie, że Felicity jest postacią podobną do ciebie. Czy to rodzaj autobiografii?
Nazwałabym to autofikcją, chociaż nienawidzę tego określenia. Moi znajomi ciągle mówili, że powinnam napisać autobiografię, ale zawsze byłam temu z kilku powodów przeciwna.
Dlaczego?
Po pierwsze, uważam, że autobiografia to forma nieco egotyczna i pozbawiona humoru. Po drugie, szczerze mówiąc, czułam, że w moją historię niełatwo będzie uwierzyć. Ktoś był ofiarą gwałtu, ktoś inny był adoptowanym dzieckiem, ktoś inny przeżył poronienie, ktoś inny wychodził za mąż pięć razy… Niewielu osobom przytrafiły się wszystkie te rzeczy. Nigdy więc nie myślałam o spisaniu wspomnień.
Więc jeśli dobrze rozumiem, po prostu umieściłaś swoje przeżycia w fikcyjnej postaci?
Pewnego dnia w Toskanii, kiedy wracałam do domu po zakupach, oczami wyobraźni zobaczyłam kobietę o imieniu Felicity. Była wściekła. Zadałam sobie wtedy pytanie, dlaczego jest taka zła. Postanowiłam ją opisać. Oddałam jej sporą część mojego życia. Bo kiedy oddaję je do przeżycia komuś innemu, mogę zrobić z tego dzieło sztuki, a nie pamiętnik.
Twoje życie – już trochę o tym wspomniałaś – było niełatwe, choć powiedzieć “niełatwe”, to jak nie powiedzieć nic… Masz w sobie nadal gniew Felicity?
Nadal mam go w sobie i miałam go przez większość mojego życia. Zmieniał się na różnych etapach, ale zawsze był obecny. Kiedy byłam alkoholiczką, byłam dumna ze swojego gniewu. Był dla mnie sposobem, w jaki, jako kobieta, mogłam się uniezależnić. Często myli się chęć niezależności kobiety z agresją.
Więc to był gniew, który wytworzyłaś jako mechanizm obronny?
Tak, zdecydowanie nie byłam taka we wczesnej młodości. Gniew maskuje inne, o wiele mniej przyjemne w odczuwaniu, emocje. Bywa też często czymś społecznie większym.
Co masz na myśli?
Myślę, że kobiety – mówię tu ogólnie – szczególnie w dzisiejszych czasach, są bardzo złe na mężczyzn. Są wkurzone na wieki patriarchatu. Mówisz coś łagodnym głosem i nikt cię nie słyszy. Potem mówisz to jeszcze raz, trochę głośniej. Nadal nikt cię nie słyszy. Potem jesteś wkurzona i krzyczysz. I wtedy jesteś potępiana za to, że jesteś zła. To samo dzieje się w indywidualnych przypadkach. Przeszłam przez okres, w którym obwiniałam się za mój gniew. Wstydziłam się tego.
To się zmieniło?
Teraz akceptuję gniew. Jestem w końcu tylko człowiekiem i to jest w porządku. Traktuję go jako wskazówkę, że muszę coś przegadać. Nie chowam urazy. Dość szybko idę dalej. Wymagało to jednak lat nauki.
Skoro zaczęliśmy temat twojego podejścia do rzeczywistości – uważasz, że jesteś teraz w najszczęśliwszym momencie swojego życia?
Jestem z pewnością w najbardziej wdzięcznym momencie. Myślę, że w kulturze zachodniej żyjemy w wielu błędnych przekonaniach na temat szczęścia. Uważa się, że gdy wykonamy wystarczająco dużo pracy nad sobą, wszystko będzie w porządku i nigdy więcej nie będziemy mieć gorszego dnia. A dla mnie szczęście to akceptacja tego, że będą w naszym życiu zarówno wzloty, jak i upadki.
W wierszu Klepsydra z 1997 roku napisałaś: „Wczoraj/Nie wiem. Minęło./Dziś na drodze jest niebezpiecznie. Drzewa są pociągające, a morze?/Wody odpłynęły, a piasek/jest suchy, suchy, suchy”. To jest dokładnie ta idea akceptacji.
Tak! Będą spotykać nas zarówno wspaniałe, jak i ciemne dni. To po prostu część tego, kim jesteśmy. Jestem niesamowicie wdzięczna za wszystko, co mam. Patrzę na swoje życie, wszystko, przez co przeszłam, i myślę: „wow, daleko zaszłam”. Jestem bardzo wdzięczna Joelowi. Otaczają mnie przyjaciele. Po latach zmagań mam świetną relację z moją córką. Więc tak, patrząc szerzej, to zdecydowanie najszczęśliwszy okres mojego życia. Z tej perspektywy naprawdę do bani jest to, że musimy umrzeć.
Śmierć jest chyba czymś, co dość mocno opiera się tej akceptacji…
Ktoś kiedyś zapytał Woody’ego Allena: „Co myślisz o śmierci?”. Odpowiedział: „Nie jest wśród moich zainteresowań”. Kiedy miało się długie życie, którego pierwsza połowa była naprawdę trudna, a druga polegała na wzięciu odpowiedzialności za własne życie, na rozwoju i na dotarciu do miejsca, w którym jest się szczęśliwym – chcesz, żeby ta połowa trwała. Tak, ciężko jest zaakceptować to, że Joel ma osiemdziesiąt sześć lat, a ja siedemdziesiąt osiem. Wiemy, że śmierć jest o wiele bliżej. To jest prawdopodobnie najtrudniejsza rzecz.
Co powiedziałabyś osiemnastoletniej sobie? Z całą tą mądrością o życiu, którą zdobyłaś przez lata, ze wszystkim, przez co przeszłaś.
Powiedziałbym jej… miej wiarę, że odnajdziesz siebie i będziesz należeć do siebie…
Maks Wieczorski
Dodaj komentarz