Jak brzmi Lublin? – muzyka pędzącego miasta

Spóźniliście się kiedyś na busa? Mi zdarza się to często. Zazwyczaj w oczekiwaniu na następne połączenie staram się jakoś zabić czas. Sudoku, muzyka, zaległe zadanie na studia – opcji jest wiele. Jednak ostatnio zrobiłam coś innego niż zwykle. Odłożyłam telefon, wzięłam głęboki oddech. Promienie słońca delikatnie padały na moją twarz, na policzkach czułam przyjemne ciepło. Zamknęłam oczy. Postanowiłam wsłuchać się w odgłosy miasta. 

Najpierw wszystko brzmiało jak jeden wielki hałas, jednak już po chwili udało mi się porozróżniać pojedyncze dźwięki. Auta, ciężkie buty uderzające o chodnik, szelest gazety, którą ktoś czytał akurat na przystanku. Otworzyłam oczy. Zaczęłam przyglądać się przechodniom. Miałam wrażenie, że tylko ja dostrzegam otaczające nas szczegóły. Ludzie wokół zachowywali się jak w transie – słuchawki w uszach, oczy wpatrzone w ekran, nogi pędzące z punktu A do punktu B. Już chciałam zacząć oburzać się w myślach na wszechobecną obojętność, ale uświadomiłam sobie że wyglądam dokładnie tak samo idąc przez miasto. Postanowiłam to zmienić.

Zaplanowałam spacer, eksperyment. Uznałam, że wsłucham się w Lublin. Bez telefonu, muzyki, towarzystwa. Żadnych rozpraszaczy, tylko ja i otwarte szeroko uszy. Szybko znalazłam swój pierwszy przystanek, bo już po wyjściu z bloku zwróciłam uwagę na entuzjastyczne okrzyki dochodzące z okolicy szkoły podstawowej. Dziecięce śmiechy i głośne rozmowy wprawiły mnie w nostalgiczny nastrój. Zaczęłam zazdrościć im ich dziecięcej beztroski – mogą krzyczeć tak głośno, jak im się podoba, nie przejmują się społecznymi konwenansami, ani tym, czy komuś ich zabawa może przeszkadzać. Doświadczają pięknej formy wolności, której my, dorośli, już w sobie nie mamy. Kiedy ostatnio pozwoliliście sobie na krzyk? Chciałabym odzyskać choć odrobinę tej wrodzonej “bezczelności” – pomyślałam i wspominając radosne lata dorastania zaczęłam iść dalej. 

Szybko dotarłam do zielonej przestrzeni, którą znam jako Park Helenów. Kiedyś musiał być tutaj sad, w niektórych miejscach nadal rosną jabłonie. Przechadzając się między drzewami, znów zamknęłam oczy, jak wtedy na przystanku. Co słyszę? Chrupanie patyków pod nogami. Wiatr, jak oddech natury, poruszający liśćmi. Nieśmiały śpiew ptaków, śmielsze bzyczenie owadów. Wszystko to przeplatając się z ledwo słyszalnym szeptem strumyka. To miejsce wydawało się tak spokojne, że prawie zapomniałam, jak blisko miasta się znajduję. Mimo moich zachwytów, przyszedł czas na opuszczenie tak dobrze znanej mi okolicy. Wyruszyłam w stronę serca Lublina.

W kilka chwil znalazłam się w zupełnie innej przestrzeni, pełnej ludzi i życia. Postanowiłam wstąpić do kawiarni. Małe pomieszczenie, wypełnione po brzegi ludźmi, w tle cicha muzyka przypominająca tę puszczaną w windach. Zamówiłam dużą, mleczną kawę. Czekając przy ladzie, mogłam odtworzyć pracę ekspresu. Krótkie kliknięcie, szum, zgrzyt mielonej kawy, chwila ciszy, następnie syczenie i przerywany dźwięk spieniania mleka. Kawa gotowa. Przysiadłam na chwilę, aby nacieszyć się ciepłym napojem. Z każdej strony dochodziły do mnie rozmowy, wyrwane z kontekstu fragmenty historii. Każda opowiedziana z inną emocją, innym natężeniem, inną intencją. Po chwili byłam w stanie oddzielić od siebie pojedyncze głosy, każdy niepowtarzalny, należący tylko i wyłącznie do osoby, na którą patrzę. Jedyna własność, której nikt nie jest w stanie ukraść. Szmer rozmów przerywał od czasu do czasu szczery śmiech, który po chwili znów ginął w falach dialogu. Przysięgam, że mogłabym siedzieć tam godzinami słuchając, jak stukot filiżanek łączy się z rozmowami, ale wiedziałam, że mam jeszcze wiele do usłyszenia. 

Szłam powoli, bez konkretnego celu, momentami było mi trudno utrzymać skupienie. Czułam, że bodźce bez przerwy mnie zalewają i jedyne co słysze, to zgiełk. Większość ludzi słyszy tylko to, co miasto do nich wykrzykuje, wszystkie odgłosy twarde, mocne, takie których nie da się zignorować – szum silników aut i autobusów, pisk opon na jezdni, okazjonalnie klakson czy syrena, sygnał towarzyszący zmianie świateł. Wszystko razem często brzmi jak hałas. Warto jednak wsłuchać się w szepty i szmery; można wtedy usłyszeć wodę spływającą z dachów lub rynien po deszczu, kroki poszczególnych osób, za każdym razem opowiadające inną historię, skrzypiące drzwi i ogrodzenia, które żyją w tym mieście dłużej niż niejeden mieszkaniec, czy nawet ciche buczenie linii elektrycznych. Im więcej tych detali do mnie docierało, tym większe było moje zaskoczenie. Przecież bywałam w tych miejscach tyle razy. Jak mogłam być tak obojętna?

Spacerując rozmyślałam, jak to miasto wyglądało kiedyś. Kto tu mieszkał? Jakie tajemnice kryją znajome uliczki i jakie wydarzenia rozgrywały się w murach tak często mijanych kamienic? Sama nie wiem, jak dotarłam na ulicę Grodzką, na której niegdyś mieszkała słynna piosenkarka z Lublina, Beata Kozidrak. Świadoma tego faktu, zaczęłam nucić Blondynkę i wesoło ruszyłam przed siebie. Czułam, że dźwięki piosenki niosą mnie przez miasto. Aż do momentu, gdy przed moimi oczami wyrosła archikatedra. Coś podkusiło mnie, żeby zajrzeć do środka. Po wnętrzu rozeszło się echo pchniętych drzwi. Przysiadłam, aby podziwiać zdobienia i malunki. Miałam wrażenie, jakby otaczała mnie cisza absolutna, tak przeszywająca, że prawie mogłam jej dotknąć. Z każdą chwilą stawałam się coraz bardziej odprężona, czułam, że rzeczywiście jestem tu i teraz. Mogłam usłyszeć własne bicie serca, uspokoić umysł. Coś podobnego do medytacji. To wyjątkowe miejsce było mocnym kontrastem do otaczającego je miasta tętniącego życiem. Nie wiem, ile czasu upłynęło zanim wyszłam. Opuszczając archikatedrę zrozumiałam, że warto czasem zatrzymać się na chwilę, zapomnieć o codzienności i po prostu być, wsłuchać się w swoje ciało i myśli. Zaczynało się ściemniać.

Droga do domu prowadziła przez miasteczko akademickie. Okazał się to być mój ostatni przystanek. Entuzjastyczne, narastające okrzyki, którym towarzyszyło tupanie na przemian z odgłosami rozczarowania. Głośne śmiechy i rozmowy od razu przyciągnęły moją uwagę. Przystanęłam zaciekawiona, w nadziei, że usłyszę coś więcej. Wśród ogólnie panującej wesołości dało się dosłyszeć muzykę i brzdęk puszek upadających na chodnik. Podeszłam bliżej, aby całkowicie zanurzyć się w tej frywolnej atmosferze. Zgodnie z moimi przewidywaniami, studenci grali we flanki. Zabawa znana od pokoleń, bardzo prosta, ale dobrze podsumowująca energię, wolność i jednoczesną głupotę młodych, znajdujących uciechę we wspólnie spędzonym czasie i piwie. Dobre zakończenie dnia – uznałam, uśmiechając się do siebie. Czas wracać.

Zbliżając się do swojego mieszkania, czułam się bardziej obecna, a przede wszystkim świadoma, że bieg, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, odbiera nam najpiękniejsze fragmenty codzienności. Poczułam, że coś połączyło mnie dzisiaj z Lublinem, że stałam się jego częścią. Miasto, które na co dzień jest cały czas w pośpiechu, okazało się skrywać nieskończoną ilość historii, w których każdy dźwięk ma swoje znaczenie. Moja mała podróż dobiegła końca, ale wiem, że dopiero zaczynam odkrywać jak wyjątkowe jest to miasto.

Gabriela Marszał