Choć z wykształcenia jest artystą malarzem, nie ogranicza się w życiu do jednej formy ekspresji. Stale fotografuje, podróżuje i udziela się lokalnie. Człowiek zasłużony dla kultury Lublina i Kazimierza Dolnego. Z Maksymilianem Skrzeczkowskim rozmawia Patrycja Pycek.
* * *
Kiedy i w jakich miejscach był pan fotoreporterem w Ukrainie?
W latach 2014-2015 byłem tam 3 razy. Latem pojechałem na linię frontu do Marjinki. Teraz ta miejscowość praktycznie nie istnieje, została doszczętnie zrujnowana. Jesienią odwiedziłem Mariupol, broniony przez legendarny ochotniczy batalion “Azov”. Czuć było nieznośne napięcie. Wszyscy wiedzieli, że to miejsce będzie niezwykle trudne do obrony. Zimą podczas srogiej zimy byłem w Awdijewce, na przedmieściach Doniecka. Trzaskający mróz ponad -20’C. Kolejny raz odwiedziłem Ukrainę w kwietniu 2022 roku, gdy rozpoczęła się nazywana przez wiele osób wojna pełnoskalową. Byłem wtedy w wyludnionym Charkowie przez 10 dni . Zawsze znajdowałem się blisko pierwszej linii frontu, gdzie było niezwykle niebezpiecznie.
W jaki sposób wojna zmienia człowieka? Czy nieustanna perspektywa śmierci deprawuje?
Mam wiele spostrzeżeń, że na wojnie, gdzie życie jest kruche i na wyciągnięcie ręki jest śmierć, panuje hedonizm. Żyje się pełną piersią, zwłaszcza, gdy następnego dnia może nie być. Ratunkiem na przewlekły stres stają się różnego rodzaju rozrywki, używki, w tym alkohol. Między żołnierzami dochodzi do wielu konfliktów, zdarzają się akty przemocy nawet pomiędzy „kolegami” z jednego oddziału. Słyszałem o samookaleczeniach, a nawet o przypadkach samobójstw. Warto także pamiętać, że nie każdy człowiek, który trafia do poboru jest herosem z powołania. Są tam także alkoholicy, osoby żyjące w sposób dysfunkcyjny, które w sytuacji tak poważnej jaką jest wojna, stanowią jedynie zagrożenie dla siebie i innych. Pobór obowiązkowy polega często na zbieraniu z ulicy przypadkowych zwykłych ludzi, którzy z reguły nie są komandosami o wysokich moralach i motywacjach do walki. Ci spełniający archetyp wielkiego i nieustraszonego bohatera, to tak naprawdę garstka. Większość ma swoje słabości, jak każdy. Mam także refleksję, że mężczyźni po czterdziestce, którzy często zostawili w domach żony i kilkoro dzieci, mieli zupełnie inne podejście do walki. Cechowała ich lepsza zdolność panowania nad stresem i wyczucia powagi sytuacji, w przeciwieństwie do młodszych żołnierzy.
Jaki był stosunek miejscowej ludności i żołnierzy na obecność aparatu? W jaki sposób udało się panu dostać na front?
Do Ukrainy jeżdżę już ponad 20 lat. Pierwszy raz byłem tam w 2004 roku podczas pomarańczowej rewolucji, gdy pojechałem tam jako międzynarodowy obserwator wyborów prezydenckich. Po tamtym czasie byłem w tym kraju kilkadziesiąt razy. Gdy występowałem jako fotoreporter, aby móc otrzymać legitymację prasową i pojechać w rejony objęte wojną, zostałem prześwietlony przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy, która poświadczyła moją wiarygodność. To, co było dla mnie uderzające na samym początku, to gdy tuż po przyjeździe nakleiłem na swoją kamizelkę kuloodporną i hełm napis „PRESS”, aby w moim mniemaniu zwiększyć swoje bezpieczeństwo, zostałem niemal wyśmiany przez żołnierzy. Uświadomili mnie, że jeśli będziemy szli na akcję i ja będę mieć napis „PRESS”, to będę pierwszy do odstrzału przez rosyjskie wojska. Kazali mi założyć ich mundur czyniąc mnie „ich żołnierzem”. Było to dla mnie zaskoczenie, bo żyłem w przeświadczeniu, że dziennikarze i fotoreporterzy powinni podkreślać swoją bezstronność w konflikcie. Rzeczywistość jest jednak zgoła inna.
Jak wygląda proces wdrażania w taką sytuację?
W nomenklaturze reporterskiej mawia się, że ma się „fixera”, czyli osobę która wprowadza nas w środowisko i rekomenduje miejscowym. Przez lata nawiązałem liczne znajomości, przyjaźnie. Bez nich byłoby mi niezwykle trudno wejść w wiele sytuacji, właściwie byłoby to niemożliwe.
Jakie były sytuacje, w których czuł się pan najbardziej zagrożony?
Było kilka takich sytuacji. Jedna z nich miała miejsce pod Mariupolem. Z grupą ukraińskich dziennikarzy znalazłem się na pierwszej linii, na odsłoniętej pozycji. Musieliśmy przebiec ten dystans mierzący około 100 metrów. Wiedzieliśmy, że jesteśmy obserwowani, a Rosjanie wkrótce mogą zacząć strzelać w naszym kierunku. Wojskowi kazali nam biec jeden po drugim w kilkumetrowych odstępach, ale nigdy jeden żołnierz obok drugiego, bo gdyby padł strzał, to zabiłby dwie osoby na raz. Musiałem biec pod górę ze sprzętem fotograficznym, hełmem i kamizelką, które razem ważyły pewnie kilkanaście kilogramów, a mimo to, za sprawą adrenaliny dostałem taki przypływ siły, bez którego pewnie nie dałbym rady sprostać zadaniu. Gdybym wiedział, że znajdę się w takim miejscu, to nigdy bym na tę akcję nie poszedł. Obiecałem sobie wtedy, że już nigdy nie pojadę na wojnę.
Czy wróciłby pan?
Miałem nie wracać, lecz zmieniłem zdanie. Mówi się, że wojna i emocje jej towarzyszące uzależniają. Trudno to logicznie wyjaśnić, ale coś musi w tym być.
W obliczu zagrożenia życia często można mieć poczucie, że ma się ogromne szczęście, które już nigdy nas nie opuści. Może być to jednak zgubne. Sam mówiłem sobie, że już nigdy tam nie wrócę, ale jednak robiłem to. Na ten moment myślę, że wrócę do Ukrainy, jak będzie zawieszenie broni. Będę negocjował… z moją żoną.
W jaki sposób te doświadczenia pana zmieniły?
Uważam, że jest to pewnego rodzaju niesprawiedliwość dziejowa, że to wszystko spada na tych ludzi, a my żyjemy tu w komforcie i bezpieczeństwie. Trudno jest mi nie myśleć o tych osobach żyjących w nieludzkich warunkach w piwnicach tygodniami lub miesiącami. Chłód, głód, ciasnota, brud, smród- dla wielu to przykra codzienność. Istny horror. Czasem mam poczucie, że już nigdy nie będę szczęśliwy, bo cały czas mam wojnę w sobie. Wierzę, że wojny na całym świecie na przestrzeni lat wyglądały tak samo. Oczywiście różnią się zastosowaną techniką wojskową, ale to co łączy te wszystkie konflikty, to nieszczęście, niewola, tortury i wszystkie obrzydliwości jakie wojna niesie – to zawsze wyglądało tak samo. Rozmawiałem z ludźmi, którzy byli w niewoli i wyprowadzano ich na rozstrzelanie, a gdy już byli pewni śmierci, to odprowadzano ich do celi. Gdy rozmawiam z kimś, kto opowiada mi taką historię, to nie chcę nawet myśleć, co ja bym zrobił na jego miejscu w takiej sytuacji. Natomiast jest tu druga strona medalu. Każdego dnia z wdzięcznością dziękuję Bogu za wszystko, co mam. Kiedyś byłem wobec życia bardziej roszczeniowy i niezadowolony. Wojna nauczyła mnie pokory.
Co przeraża bardziej – perspektywa śmierci, czy strach, że najbardziej drastyczne obrazy pozostaną w głowie już na zawsze?
Zawsze starałem się nie pakować na własne życzenie w miejsca makabryczne, gdzie są zwłoki i ekshumacje. Wiadomo, że dziennikarze często odwiedzają takie miejsca, aczkolwiek ja tego nie szukałem. Interesowało mnie życie na wojnie, a nie śmierć. Ktoś raz powiedział mi, że wszyscy, którzy tu są zostali już przez tę wojnę zniszczeni. Wojna każdego zdeformowała i wypaczyła. Nie mam wątpliwości, że PTSD (Syndrom Stresu Pourazowego) dotknie ogromnej ilości osób i odciśnie swoje piętno na wielu pokoleniach.
Czy są według pana granice między tym, co można pokazać a czego nie?
Oczywiście, że tak. Najbardziej nagradzani reporterzy wojenni pokazują to, co najgorsze; cierpienie, śmierć, egzekucje. Fotografują to, co się wydarzyło, aby dać świadectwo i pokazać to innym. Warto jednak robić to nie przekraczając granic etycznych, które rzecz jasna każdy ma w innym miejscu. Duże znaczenie ma tu cel powstania zdjęć i ich grupa odbiorcza. Dla mnie świetnym przykładem genialnego reportera, który miał wyczucie empatii, jest Wojciech Grzędziński. Pracował na wojnie w Gruzji i w Ukrainie. Cenię go zwyczajnie za poszanowanie człowieka i empatię.
Czy zdjęcia, które pan wykonywał były w jakiś sposób kontrolowane?
Nie miałem takiej sytuacji, ale proszono mnie, abym nie robił zdjęć obiektywem szerokokątnym, który mógłby zdradzić lokalizację i szczegóły topograficzne związane z zabezpieczeniami itp. Nie wolno fotografować także miejsc takich jak punkty dowodzenia, miejsca składowania broni, stołówki organizacji humanitarnych. Słyszałem o przypadku, gdy niezweryfikowany reporter wykonał zdjęcia, które następnego dnia trafiły w ręce rosyjskich wojsk i pokazały wiele newralgicznych punktów narażając tym samym wielu Ukraińców na niebezpieczeństwo. To wielka odpowiedzialność w dobie mediów, które są przede wszystkim źródłem informacji- każdej.
Czy miał pan poczucie misji dla świata?
Twórca zasady „decydującego momentu” w fotografii, czyli Henri Cartier-Bresson, powiedział, że gdy w 1947 roku założyli z kolegami, między innymi Robertem Capą, słynną agencję Magnum, ich głównym celem było to, aby „być wszędzie tam, gdzie dzieje się historia”. Będąc na wojnie nie miałem może poczucia misji, lecz wiedziałem, że chcę się tym dzielić. Ukraina jest dla mnie bardzo ważnym krajem, który ciekawi i fascynuje mnie od wielu lat. Zamierzam kontynuować swoje zainteresowanie i fotografować Ukrainę także po zakończeniu wojny. Pracuję nad długoterminowym projektem łączącym zgromadzone przeze mnie materiały, które są ważne i niekiedy unikatowe, ponieważ na niektórych obszarach byłem jedynym fotoreporterem.
Czy jest jeszcze coś, co uświadamia Pana o sile tych zdjęć?
Pamiętam sytuację, gdy w jednym z batalionów był projektor, więc wyświetliłem żołnierzom swoje zdjęcia. Nigdy nie zapomnę ich dumy wywołanej tym, że ktoś zarejestrował ich trud i wysiłek włożony w obronę ojczyzny. Mam poczucie satysfakcji, bo pamiętam, że jeszcze zanim Europa zaczęła wysyłać Ukrainie broń, to w pobliżu Parlamentu Europejskiego była organizowana akcja, w trakcie której pokazywano zdjęcia z wojny mające na celu uświadomienie parlamentarzystów o potrzebie uruchomienia działań pomocowych. Dowiedziałem się, że trafiły tam między innymi moje zdjęcia. Uświadomiło mnie to o sile mojej pracy.
Wywiad przeprowadziła Patrycja Pycek