Ewa Bem podczas koncertu

Młodzi szukają prawdy i wolności w jazzie – rozmowa z Ewą Bem

Miniony rok dla Ewy Bem był szczególnie ważny. Pierwsza Dama Polskiego Jazzu po czterech latach przerwy powróciła na scenę, rozpoczynając serię koncertów i wydając dwa albumy (Ewa Bem Live i reedycja Kakadu). Na rok 2021 przypadł też wyjątkowy jubileusz – 50-lecie pracy artystycznej Wokalistki, choć, jak sama wielokrotnie przyznaje, swoją karierę rozpoczęła w rzeczywistości nawet wcześniej. W piątek dwudziestego pierwszego i w sobotę dwudziestego drugiego stycznia Ewa Bem zawitała do Lublina, dając dwa wspaniałe koncerty w Teatrze Starym. O wspomnieniach, jakie przynosi Lublin, współpracy z nowym pokoleniem muzyków, planach na przyszłość i pragnieniu wolności, które do jazzu przyciąga coraz więcej młodych Artystka opowiedziała Maksowi Wieczorskiemu.


Ewa Bem podczas koncertu
Ewa Bem podczas koncertu w lubelskim Teatrze Starym
Dziś wieczorem zaśpiewa Pani w lubelskim Teatrze Starym. Koncert dała tam też Pani wczoraj. W Lublinie wystąpiła Pani również równo 50 lat temu, w roku 1972, wygrywając pierwszą nagrodę na Lubelskich Spotkaniach Wokalistów Jazzowych. Czy Lublin ma szczególne miejsce w Pani sercu?

Bardzo szczególne! Z tym miastem łączy się wiele moich wspomnień. Spotkania Wokalistów Jazzowych, które tu się odbywały, to były wspaniałe imprezy. Tu przeżyłam wielkie uniesienia, słuchając koncertów innych wokalistów jazzowych, na przykład Tanii Marii, która zdjęła podczas występu swoje czerwone szpilki i rzucała nimi w publiczność. Była demonicznie wspaniała. Nigdy nie miałam czerwonych szpilek, ale też bym nimi rzucała! Tu, na festiwalu, w pośpiechu zostawiłam w garderobie jedną z moich najpiękniejszych sukienek. Pamiętam i kocham Lublin w całości. Lublin to Lublin – przepiękne miasto. Miejsce inne niż inne. Zawsze jadąc tu, towarzyszyło mi uczucie, że na pewno będzie super.

To uczucie towarzyszyło Pani i tym razem?

Oczywiście! To już jest zapisane, wkodowane i niezmienne. Po pierwsze znów jechałam do Lublina śpiewać jazz. Po drugie zmierzałam tu z zachwytem, bo już miałam próbę z big-bandem Alchemik Grzecha Piotrowskiego i wiedziałam, na co tę młodą ferajnę stać. Ponadto Teatr Stary jest tak śliczny, że gdy mój menadżer powiedział, „zobacz, jaki piękny ten teatr”, odpowiedziałam „ja go znam, ale jest on tak mały, a jednocześnie tak piękny, że chciałoby się, by był gigantycznie duży”. W Lublinie jest też wyjątkowo cudowna publiczność. Jechałam więc jak na skrzydłach i dostałam skrzydła.

Mówiła Pani o środowisku jazzowym. Przez te ponad 50 lat pracy artystycznej była Pani świadkinią jego ewolucji. Myśli Pani, że tamten świat muzyki jazzowej bardzo różni się od współczesnego? Pozostały jakieś fundamenty?

Nie pamiętam najwcześniejszych początków jazzu w Polsce, bo były to lata pięćdziesiąte, a wtedy byłam małą dziewczynką. Wychowywałam się jednak w muzycznej rodzinie, więc wiedziałam, co jest grane. Mój ojciec, moi wujkowie już wtedy występowali. Mój najdroższy wujaszek grał na kontrabasie w zespole Pinokio na pierwszym Festiwalu Jazzowym w Sopocie. Inny z kolei występował z Komedą i tak dalej. Moje profesjonalne kontakty z jazzem zaczęły się jednak daleko potem – co najmniej dziesięć, piętnaście lat później.

Są podstawy, wspólne mianowniki – choć to i tak nieładnie brzmi w odniesieniu do jazzu. Miłość do tego gatunku się nie zmienia. To jest pragnienie wolności, kreatywności, możliwości swobodnego wypowiadania się, czego tak bardzo nam brakuje. To się na pewno nie zmieniło. Wiele zmian zaszło w profesjonalności grania – nie tej merytorycznej, ale technicznej. Dużo młodzieży się kształci. Młodzi muzycy mają wspaniałe instrumenty i dostęp do nagrań, a tego przecież kiedyś nie było. Mimo tego niezmienne pozostaje pragnienie tworzenia muzyki improwizowanej, synkopowanej – po prostu wolnej.

Mam wrażenie, że jazz w ostatnim czasie odkrywa coraz więcej, zwłaszcza młodych, osób. Myśli Pani, że zainteresowanie tą muzyką rośnie?

Trudno mi to ocenić w wymiarach statystycznych, bo nawet nie chciałabym tego wiedzieć. Wiem jednak, że gdziekolwiek się nie obrócę, znajduję ludzi bardzo zainteresowanych jazzem. Moi najbliżsi współpracownicy – Andrzej Jagodziński, Adaś Cegielski, Robert Majewski czy Czesław Bartkowski – to wykładowcy Wydziału Jazzu w Szkole Muzycznej na Bednarskiej. Od nich wiem, że na egzaminy wstępne walą coraz większe rzesze adeptów. To świadectwo tego, że jazz staje się wśród młodych popularny. Ponadto, z punktu widzenia duchowego, młodzież pilnie potrzebuje i szuka sposobu, żeby dotrzeć do czegoś prawdziwego, nieskłamanego, nieoszukanego. Jazz jest dokładnie takim gatunkiem.

Współpracuje Pani z wieloma jazzmanami młodego pokolenia – chociażby z big-bandem Grzecha Piotrowskiego, z którym wystąpi Pani w Teatrze Starym. Jak ocenia Pani ten młody polski jazz?

Muzycy są zorganizowani, świadomi, porządnie wyuczeni i osłuchani. To jest towarzystwo, które biegle czyta nuty, które reaguje na wszelkie uwagi dyrygenta. Ważna jest właśnie ta świadomość – oni wiedzą, czego chcą i idą w tę stronę. To jest wspaniałe. Te młode zespoły, które wygrywają festiwale Jazz Juniors i inne, są na bardzo wysokim poziomie. Większość ma już zarysowaną osobowość, a ona jest w jazzie prawie najważniejsza. To, że ktoś jest wirtuozem gry, to jeszcze nie jest wszystko.

A słucha Pani jakichś młodych niejazzowych artystów?

Dużo słucham, jeżdżąc z mężem. On ma zawsze przygotowaną playlistę utworów i wykonawców, których nie znam, a których warto byłoby poznać. Często oglądamy też koncerty, na przykład na Netflixie. Niektórzy młodzi muzycy bardzo mnie interesują. Niektórzy jednak tylko śmieszą. I niestety tych drugich jest zatrważająco dużo.

Na przykład?

Nie wiem nawet, jak się te nurty nazywają. Dla mnie to ogólnie disco polo. Udaję, że tego nie ma. Ta tandetna muzyka to cios w ludzką duszę, w uczucia, we wrażliwość. Szanuję ludzi, którzy coś lubią i mówią „lubię i dajta mi spokój”. Ale są media, które powinny dawać albo więcej odtrutki na ten gatunek, albo więcej możliwości słuchania czego innego. Niestety tak się nie dzieje.

orkiestra z punktu widzenia na scenie
Wracając jednak do jazzu – Matt Dusk wydał ostatnio płytę Sinatra vol. 2, czyli drugą część jego interpretacji utworów Franka Sinatry. Jedna z piosenek, Fly me to the moon, została nagrana w duecie z Panią. Jak przebiegała współpraca z Mattem Duskiem?

To się wszystko stało dosyć przypadkowo. Nie znałam wcześniej Matta osobiście – trochę jedynie ze słuchu. W czasie, gdy szykowała się płyta Ewa Bem Live, padła taka propozycja i ja ją przyjęłam. Jako, że on był szmat drogi ode mnie, to zrobiliśmy to tak, jak to się na całym bożym świecie robi – czyli on nagrał swoją partię w swoim studiu, ja w Warszawie nagrałam swoją i potem zostało to bardzo elegancko przez jego ekipę zgrane. W ten sposób powstał duet. Później spotkaliśmy się w Warszawie. Matt wkroczył z bukietem kwiatów. Jest uroczym człowiekiem, ma żonę Polkę i kupił mnie tym jeszcze bardziej. Spędził długie dwie godziny na rozmowie o rynku muzycznym z moim mężem. Uściskaliśmy się tak, jakbyśmy się znali bardzo długo, obiecując sobie, że zajmiemy się wspólnie bossa novą, bo uwielbiam ten gatunek i okazuje się, że Matt również.

To jakaś konkretna przyszłość?

Konkretna to nie, ale z czasem będzie nabierać rumieńców. Myślę, że Matt na razie będzie płynął na statku swojej ostatniej płyty, bo wiem, że odbiorcom się podoba.

Fly me to the moon w Państwa wykonaniu przyniosło mi na myśl to, co powiedziała o Pani Agata Passent podczas koncertu poświęconego Agnieszce Osieckiej w 1997 roku. Nazwała wtedy Panią polską Ellą Fitzgerald. Zgadza się Pani z tym określeniem?

Jeśli chodzi o moją cielesność, to zgadzam się raczej! Jeśli chodzi zaś o przyrównywanie mnie wokalnie do Elli Fitzgerald, które zresztą towarzyszy mi od prawie zawsze, to nigdy tego nie lubiłam. Tak naprawdę Ellę Fitzgerald zaczęłam smakować długo po tym, kiedy ją poznałam. Zawsze czułam respekt, ale teraz dopiero z perspektywy mojego doświadczenia jestem w stanie w pełni ją zrozumieć i skonsumować jej geniusz. Za to przez moją chrypę długo byłam też przyrównywana do Janis Joplin i tez okropnie się przeciw temu buntowałam. Janis zaczęła mnie fascynować daleko później.

A kto fascynuje Panią teraz?

Jeśli chodzi o męski wokal, to jestem rozkochana w Gregorym Porterze. Uwielbiam go i zawsze chętnie przy nim zakotwiczę. Moim stałym uwielbieniem cieszy się James Taylor – niestety mało znany w Polsce. Jeśli chodzi o wokalistki, kocham Randy Crawford, India Arie czy Shirley Horn. Zawsze chętnie wracam też do Astrud Gilberto. Jest to solistka, która umie zaśpiewać bossa novę jak należy. Wiele piosenkarek próbowało, ale nikt nie śpiewał bossa novy tak jak ona. I jeszcze boska Elis Regina.

Wymieniła Pani wiele jazzowych piosenkarek. Myślę, że porównuje się Panią do Elli Fitzgerald, bo obie zrewolucjonizowałyście myślenie o kobiecym jazzie.

Po raz pierwszy to słyszę, ale bardzo mi miło. Przed Ellą było sporo wspaniałych wokalistek jazzowych – Bessie Smith, Billie Holiday. Kobiety miały akurat w tym zakresie dużo do powiedzenia. Jeżeli chodzi o mnie, przede mną też było w Polsce wiele wokalistek jazzowych – pani Carmen Moreno, Fryderyka Elkana, Maria Koterbska czy Wanda Warska. Chyba więc nie zrewolucjonizowałam polskiego jazzu, ale jeśli mam jakieś zapędy nieco rewolucyjne, to realizują się w tym, że od kiedy pamiętam, kocham śpiewać jazz po polsku i zawsze to podkreślam.

Ewa Bem podczas próby
Podczas prób do występu w Lublinie
A dlaczego po polsku?

Są różne powody. Niezależnie od biegłości w obcym języku nie siedzi się tak wygodnie, jak we własnym siodle. Śpiewając po polsku, nie tylko dokładnie rozumiemy kontekst, ale poszczególne słowa mogą zostać użyte, przeżyte i zinterpretowane inaczej. Śpiewanie standardów po amerykańsku tego mi nie daje. Poza paroma wokalistkami skandynawskimi, nie słyszałam, by ktoś doskonale śpiewał jazz amerykański po tej stronie Oceanu. W każdym razie nie jazz mainstreamowy. Można to zrobić tylko poprawnie. Jak śpiewa się w ojczystym języku, odczuwa się zupełnie inną przyjemność.

Płyta Ewa Bem Live i reedycja albumu Kakadu to Pani najnowsze wydania. Pracuje Pani nad jakimiś nowymi materiałami?

Na razie z wielkim zaangażowaniem kontynuuję swój powrót na scenę po czterech latach przerwy. Mam dużo koncertów i rozmów. Mam za sobą bardzo wyczerpującą promocję płyty. Oczywiście, będzie coś nowego, bo znam siebie, ale kiedy to będzie, co to będzie i z kim to będzie, nie mam pojęcia. W tej chwili nie chcę składać żadnych deklaracji, bo tego nie lubię.

Na wspomnianej płycie Kakadu jest piosenka Siedemnaście, w której śpiewa Pani, że wciąż ma Pani siedemnaście lat. Naprawdę tak się Pani czuje?

Naprawdę! Mam siedemnaście lat i chcę mieć siedemnaście lat. Oczywiście, to głębokie przekonanie wojuje z moim prawdziwym wiekiem, ale wydaje mi się, że duch jest ważniejszy i wygrywa.

50 lat na scenie – tyle do tej pory. A ile lat kariery chciałaby Pani mieć jeszcze przed sobą?

O nie! Bladego pojęcia nie mam! Za każdym razem, gdy wychodzę na scenę, mam wrażenie, że to będzie mój ostatni koncert. Nie z powodu mojej kondycji fizycznej, ale dlatego, że zawsze chcę dać z siebie wszystko. Będę śpiewać dopóty, dopóki dla publiczności będzie to przyjemne i dla mnie będzie to cudowne. To jest pułap. 

Playlista z wykonawcami, o których w rozmowie wspomniała Ewa Bem

Zdjęcia opublikowane dzięki uprzejmości Ewy Bem i Andrzeja Łukasika