Jak co dzień, obudziły mnie dźwięki krzątających się wokół ludzi. Tym razem, zdecydowanie bardziej nerwowe kroki, wybiły mnie ze snu. Im bardziej się rozbudzałam, tym bardziej wyraźna stawała się wrząca dyskusja między moimi trzema współlokatorkami.
– Co znowu się stało? – spytałam, cokolwiek jeszcze zaspanym głosem, nie do końca wiedząc, co się dzieje.
– Wybuchła wojna, wiedziałaś? W nocy, koło piątej, Rosja zaatakowała Ukrainę.
24 lutego zastał mnie poza domem. Razem z przyjaciółmi pojechaliśmy jako wychowawcy i animatorzy na zimowisko harcerskie jako kadra. Po dwóch dniach wróciliśmy na wschód, do naszego rodzinnego miasta Lublina. Szybko zaangażowaliśmy się w działalność wolontariacką i służbę na rzecz Ukrainy.
Cały czas pojawiały się informacje – pomoc potrzebna, tu za 3 godziny! Po południu znowu, tylko że gdzie indziej. Tak cały czas, w kółko i w kółko. Wielu z nas stawiało się na akcjach. Każdy, tak często tylko, jak mógł. Często kosztem snu lub szkoły.
Sama, dużą część weekendu spędziłam albo biorąc udział w wolontariacie, albo przekazując najważniejsze informacje dalej – gdzie, kiedy, z czym i kto może się gdzieś stawić, jednocześnie orientując się w liczbie wolontariuszy i odsyłając informację zwrotną.
Byłam przerażona i zmęczona całą sytuacją. Mimo to jeździłam dalej, zabijając w sobie strach, walcząc o jakkolwiek lepsze jutro. Starając się dawać przykład. Zupełnie naiwna i nie gotowa na to, co się właściwie dzieje. Na brutalność i zwierzęcość w ludziach, na wygrywający ponad wszystkim instynkt przetrwania. Nie do końca zdając sobie cały czas sprawę z tego, czym jest wojna.
Najbardziej poraziły mnie ostatnie chwile poniedziałkowej służby. Wróciliśmy do jednego z miejsc, w których ulokowane zostało schronienie dla Ukraińców. Rozkładaliśmy pościele, koce, poduszki. Nakładaliśmy poszewki. Wolontariuszy było wielu – chociaż wszystko szłoby dużo sprawniej, gdyby zaopatrzenie przyjechało od razu, a nie z półtora godzinnym opóźnieniem.
Chaos straszny. Mnóstwo zawirowań, dziwnych wydarzeń, magicznych zniknięć zaopatrzenia. Głownie gdzieś po stronie czy to miasta, czy to pośredników. Mimo to, każdy starał się jak mógł. Szczęśliwe wszystko przyjechało i udało nam się w 30, czy nawet 40 osób szybko obstawić nim rozłożone dwa dni wcześniej łóżka polowe wypożyczone od Lubelskiego Hufca ZHP.
Akcja zmierzała już powoli ku końcowi – chodziłam między kanadyjkami, przyglądając się, czy niczego nie brakuje, czy wszystkie łóżka mają koce, prześcieradła, ręczniki. Harcerze powoli również już zaczynali gawędzić, przysiadając na materacach czy podłodze. Panowało coraz to większe, zauważalne rozprężenie.
Idąc w stronę jednych z drzwi wyjściowych z hali, zauważyłam, że jedna z moich przyjaciółek konwersuje z obcym mężczyzną.
– Zaraz kogoś zawołam – usłyszałam. Podeszłam bliżej, gotowa doradzić i rozwiązać problem. Byłam młodą, ale dumną instruktorką ZHP, kimś, kto zajmuje się rozwiązywaniem problemów na co dzień.
Do momentu, w którym się z nim nie zapoznałam. To nie z takimi problemami, dotąd się spotykałam. Nie takie, potrafiłam albo mogłam rozwiązać.
– To jest Wasyl. Jest studentem ukraińskim i chce, żebyśmy przenocowali jego rodzinę.
Głos młodszej o rok przyjaciółki, chociaż stosunkowo spokojny, był wstrząśnięty. Ręce lekko drżały. Powietrze na chwilę przestało dopływać do płuc, zupełnie nie wiedziałam, jak zareagować. Popatrzyłam na studenta z Ukrainy.
Widziałam zupełnie zwykłego mężczyznę. Normalnie ubranego, w żółtej, stylowej czapce i streatwearowych butach. Najzwyczajniejszego pod słońcem, takiego, jakich mija się setki dziennie, chodząc w centrum, mijając uniwersytet lub jadąc autobusem. Takiego normalnie uśmiechniętego, czasami z plecakiem, częściej nawet nie, noszącego w kieszeni może długopis.
Od mojego wyobrażenia o studencie różnił się kilkoma istotnymi faktami. Minę miał zaciętą. Twarz zmęczoną, oczy podkrążone. Chyba miał trochę ciemniejszą karnację i ciemne włosy, ale nie jestem pewna. Nie pamiętam tego zbyt dobrze, nie było to i nie jest z resztą zbyt istotne.
– Błagam, pozwólcie im tu spać. Mam mamę i dwie siostry, przyjechały właśnie z Ukrainy. Nie mają, gdzie się podziać.
Głos mu drżał, prawie niezauważalnie. Zdania wypowiedział również niemalże gładko.
Jego przejęcie, najbardziej zdradzał wzrok. Błagalny, ale zdeterminowany. Gotów był, kłócić się ze mną, póki nie znajdzie miejsca dla swojej rodziny. Póki nie upewni się, że jego mama i dwie siostry są bezpieczne, że mają, gdzie spać, że może znaleźć dla nich przynajmniej ciepły koc i łóżko.
Ale ja nie mogłam nic zupełnie zrobić. Ja tam tylko przyszłam, rozkładać pościel i łóżka polowe. Pomóc organizować innych, młodszych wolontariuszy – harcerzy, z mojej drużyny. Nie byłam tam zupełnie nikim decyzyjnym, ale słowa te, nie mogły mi jeszcze przejść przez gardło. Że nie wiem, jak mogę mu pomóc.
Mimo że górował nade mną wzrostem o dobre pół głowy, jak nie więcej, miałam wrażenie, że klękał przede mną na kolana. Jakby błagał o życie. A ja nie mogłam mu nic konkretnego odpowiedzieć.
– Znajdę kogoś wyżej – wymamrotałam w jego stronę i szybko odwróciłam się od mężczyzny, w poszukiwaniu kogoś. Kogoś, kto ogarnąłby tę sytuację. Kogoś, kto by wiedział, jak postąpić. Kogoś, kogokolwiek dorosłego. Bo sama nawet nie mam 18 lat.
Nie byłam w stanie wykrztusić z siebie więcej. Byłam zbyt zszokowana. Z ulgą wychwyciłam znajomą sylwetkę przełożonej w tłumie.
– Basia! – krzyknęłam raz, bezskutecznie. W hali panowało niemałe zamieszanie i chaos, a student z Ukrainy stał zupełnie z jego boku, pozostawiony niemalże sam sobie, w swojej czerwonej, ciepłej kurtce zimowej. Jak pasażer, czekający na spóźniający się przez śnieżycę autobus, na opustoszałym przystanku pośrodku niczego.
– Basia! Basia! Basia! – powtarzałam, dopóki nie zwróciłam na siebie uwagi kobiety.
– Co tam? – zapytała, przekładając koce.
– Jest tu jakiś Ukrainiec – odpowiedziałam. Słowa jednocześnie przychodzące tak łatwo, mimo to, tak trudne do wykrztuszenia i sformułowania – chce, żebyśmy znaleźli miejsce dla jego mamy i sióstr. Przyjechały z Ukrainy.
Basia posłała mi poważne spojrzenie. Pociąg z uchodźcami miał przyjechać dopiero za 2 lub 3 godziny; nie spodziewaliśmy się żadnych gości. Chyba zapytała o coś, ale pisząc to kilka godzin później, nie jestem już pewna. Byłam w zbyt dużym szoku, by to pamiętać. Wskazałam tylko jej palcem miejsce, gdzie stał mężczyzna. Ruszyłam za nią szybkim krokiem, dalej nie do końca pewna co się dzieje. Kiedy już tylko zauważyłam, że z nim rozmawia, zajęłam się czymś innym.
Czymkolwiek innym, co było do zrobienia w okolicy. Dalej przekładałam koce, rozdzierałam nożem plastikowe opakowania na pościel. Wszystko, żeby zająć czymś głowę. Kiedy spojrzałam się w to samo miejsce po kilku minutach, w rogu, na WF-owym materacu gimnastycznym, zaraz koło kanadyjek, siedziały cztery osoby. Wasil, jego matka i dwie małe siostry.
Kobieta i mężczyzna uśmiechnięci – uśmiech ten, nie dosięgał jednak ich oczu i był zdecydowanie bardziej wyrazem ulgi, niż czegokolwiek innego. Siedli we czwórkę pod ścianą i nie ruszali się za bardzo. Rozmawiali trochę ze sobą. Cały ich przywieziony dobytek leżał koło nich. Dwie duże, wypchane siatki i wcale nie tak duży plecak. Tyle. Trochę rzeczy wystawało z siatek, jednak sam widok, był straszliwie przygnębiający. Ale w jakiś sposób pocieszający. Znaleźli miejsce. Nie marzli na dworze. Ktoś skorzystał z pomocy, w której organizacji brałam udział. Faktycznie komuś pomogłam. Mogłam cokolwiek zrobić.
Hałas z sali zagłuszał ich rozmowy, nawet jeżeli stałam wcale nie tak daleko. Nie słyszałam nic, zupełnie zagubiona w myślach, automatycznie wygładzając poły składanego koca. I kolejnego, i kolejnego. Podeszłam do Basi, która stała obok. Chciałam się czymś podzielić. Powiedzieć coś. Zapytać.
– Straszny widok. – nic więcej nie było do powiedzenia. Skinęłam tylko głową w kierunku uchodźców, wskazując ich niemym gestem.
– Rodzina siedząca na podłodze?
– Tak.
– Na nic lepszego w tej chwili nas nie stać – odpowiedziała krótko.
Rozeszłyśmy się pracować dalej. Nie zamieniłyśmy potem słowa.
Nawet nie bieda ani nie stan tych ludzi prześladowały mnie przez resztę dnia i nocy. Bo jedno i drugie było w jakiś sposób do zaradzenia i zdawało się, że wcale nie jest aż tak źle. To świadomość, tragizmu sytuacji. Braku możliwości zaradzenia jej, sprawienia, by rzeczy znowu stały się proste. Poczucie, przeciekania szans i życia przez palce, pomimo największych wysiłków, a jednocześnie – robienia niewystarczająco dużo.
Bo tych ludzi będą tysiące, a nie setki. Płynące już, w stronę mojego miasta, w stronę Polski.
A ja płakałam nad losem jednej rodziny, kiedy za oknem, znowu zaczął padać śnieg.
Artykuł powstał przy współpracy Zosi Płazy z ulicą krótką.
Zosia Płaza – zawodowo zajęta robieniem rzeczy lubelska licealistka, wiecznie bujająca głową w obłokach. Na tyle często, że wszędzie gubi swoje rzeczy, ciągle gdzieś śpiesząc. Nie gubi jednak ani myśli, ani pomysłów, które dzielnie spisuje lub którymi dzieli się ze swoim otoczeniem. Wierna fanka fantastyki, kawy, grania na gitarze i suchych żartów. Zapalona żeglarka i twórczyni tekstów literackich – w dwóch językach.