”Dziadek prześpiewał wszystkie rzeczywistości, w których przyszło mu żyć” – o Mieczysławie Foggu z jego prawnukiem [W starym kinie #1]

W starym kinie

Przed wojną porywali tłumy, o ich życiach rozpisywały się brukowce, a filmy z ich udziałem wypełniały sale kinowe. Ich historie poprzekreślała wojna i jej trwające nieraz dziesięciolecia pokłosia. Wielu zginęło. Inni wyemigrowali. Znaczna większość zaś uległa zapomnieniu. Dziś żyją najczęściej w pamięci swoich potomków. To właśnie oni są jedynymi świadkami ich wielkich, choć nieraz tragicznych, dziejów. „W starym kinie” oddaje głos właśnie im – dzieciom, wnukom, kuzynom i krewnym. Tym, dla których największe gwiazdy przedwojennej Polski, były – po prostu – najbliższymi osobami.

*  *  *

Mieczysław Fogg urodził się w 1901 roku w Warszawie, a śpiewać zaczął około roku 1927. Jeszcze przed wojną stał się jedną z największych sław polskiej sceny muzycznej. Do jego „Tanga milonga” przetańczono niejedną noc, a przy „Ostatniej niedzieli” wielu nieszczęśliwie zakochanych odebrało sobie życie. W czasie okupacji i powstania Fogg wspierał warszawiaków. Śpiewał na barykadach i dworcach. W swoim mieszkaniu ukrywał Żydów, za co zresztą później ogłoszono go Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata. Gdy kurz wojny opadł, kontynuował karierę. Do historii przeszedł jego sceniczny wizerunek wiecznie uśmiechniętego, nienagannie ubranego starszego pana. Legendarne stały się niezliczone anegdoty o nim, a jego piosenki, których nagrał kilka tysięcy, często są dziś standardami polskiej muzyki. Fogg śpiewał do końca. Zmarł po krótkiej przerwie od koncertów, w 1990 roku. „Prześpiewał wszystkie rzeczywistości, w których przyszło mu żyć” – mówi dziś w rozmowie z Maksem Wieczorskim Michał Fogg, prawnuk Mieczysława.

Fot. AKPA

Miał Pan piętnaście lat gdy Pana pradziadek zmarł.

Dokładnie.

Dobrze go Pan pamięta? 

Tak, bardzo.

Dużo czasu spędzaliście razem?

Mój ojciec miał dziadka zaocznego. Na jego dzieciństwo – lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte – przypadła bardzo aktywna kariera pradziadka. Dużo wyjazdów, koncertów, nagrań. Lata osiemdziesiąte były już dla niego luźniejsze. A to z kolei mi i mojej siostrze dawało możliwość spędzania z pradziadkiem więcej czasu. Zresztą nigdy nie tytułowaliśmy go pradziadkiem. Dla nas zawsze był po prostu dziadkiem. Myślę, że mój ojciec trochę mi tego zazdrościł.

Czyli Wasz kontakt był bardzo dobry.

Bardzo. Żyliśmy bieżącymi sprawami. Wyprzedzając też może pytanie, bo często takie pada – nigdy nie rozmawialiśmy o przedwojniu, powstaniu, okupacji czy szerzej karierze muzycznej. 

Dlaczego o tym się nie mówiło?

Jest kilka czynników. Pierwszy i najważniejszy – dziadek grubą, czarną i nieprzenikalną kreską oddzielał pracę od rodziny. Nie przynosił jej do domu. A śpiewanie traktował jak pracę. Jak rzemiosło, które wykonywał. Opowieści tego typu nie słyszał także mój ojciec i dziadek. Oni byli może lepiej poinformowani, bo na własne oczy widzieli wszystko to, co działo się wokół Mieczysława. Jeśli więc coś o moim pradziadku wiem, to pochodzi to głównie z opowiadań ojca i dziadka. I z tego, co sam wyczytałem w tekstach i archiwach. Bo świadkowie – mam tu na myśli pradziadka, dziadka i ojca – już nie żyją. Odeszli niespodziewanie.

To milczenie o pracy mogło być też podyktowane skromnością?

Z pewnością. Dziadek miał wielką wrodzoną skromność. W domu to, co robił poza nim, schodziło na dalszy plan. Żył sprawami rodzinnymi. Ród Foglów, z którego Mieczysław pochodził, jest bardzo liczny, ale najbliższa rodzina była dość niewielka. Doceniał więc każdą spędzaną z bliskimi chwilę. 

Najlepsze wspomnienia z dziadkiem…

To te związane z samochodem!

Z samochodem?

Oczywiście. Pradziadek był zapalonym automobilistą. Przed wojną brał nawet udział w amatorskich rajdach. Przekazał ten kunszt i motoryzacyjną pasję mojemu dziadkowi. On wpoił ją dalej mojemu ojcu, a ojciec mi. Mimo to jednak na kolanach za kierownicą pierwszy posadził mnie właśnie pradziadek. Pierwszy samochód, jaki miałem okazję rozbić, mając trzy latka, to był samochód właśnie pradziadka. 

Jakim jeździł samochodem?

Przed wojną jeździł często Renaultami. Od końca wojny miał dwie ulubione marki – Opel i Ford. Ford był też jego ostatnim samochodem. Pod koniec życia musiał przestać prowadzić, bo miał problemy ze wzrokiem. 

Ten motoryzacyjny zmysł dostał chyba w genach.

W jego rodzinie istniał kult inżynierski. Pradziadek Mieczysława był kolejarzem. Inżynierami byli dziadek i ojciec. On sam już jako dziewiętnastolatek w czasie wojny polsko-bolszewickiej, nie mając nawet jeszcze samochodu, świetnie prowadził 

Szybko jeździł?

Odpowiem anegdotą. Będąc w amerykańskim Buffalo czy Chicago, dostał od szefa policji honorową odznakę policyjną. Krążyła plotka, że dzięki niej mógł prowadzić powyżej dozwolonej prędkości. Natomiast prowadził bardzo bezpiecznie. Zawsze kierował w łososiowych rękawiczkach, żeby kierownica nie ślizgała mu się w rękach.

Przed wojną, gdy jeździł z Mirą Zimińską i Tadeuszem Sygietyńskim na recitale, czy też podróżował ze Stefanią Grodzieńską, oprócz towarzyszenia na scenie, robił za kierowcę. Samochody to była zdecydowanie jego pasja. W nich odpoczywał. W nich też śpiewał. Bo trzeba przyznać, że nikt u nas w domu nie słyszał dziadka śpiewającego. Żadnego „Sto lat”. Żadnych kolęd. Nic. Śpiewał tylko prowadząc auto. 

Miał jeszcze jakieś zainteresowania? 

Śpiewanie i motoryzacja wyczerpywały limit, bo praktykował obie te pasje bardzo intensywnie.

A z tym śpiewaniem… Mówił Pan, że nie przynosił pracy do domu. W takim razie jak wyglądała jego praca?

Wiem, że przed wojną jego typowy dzień wyglądał następująco. W nocy, bo to najlepsza pora pracy, poeta pisał teksty. Kompozytor rano tworzył muzykę. Potem, koło południa, do pradziadka trafiały piosenki. Uczył się ich pół dnia. Następnego ranka szedł do studia. Po południu płyta była już gotowa. 

Po wojnie było podobnie?

Przed wojną na płytach znajdowały się dwa, może trzy utwory. Po wojnie longplaye stały się zupełnie czymś innym. Inaczej też wyglądały sesje nagraniowe. Mimo to mówi się, że pradziadek był bardzo płodnym artystą. Nagrał około trzech tysięcy piosenek, z czego przed wojną samych tang zaśpiewał ponad sześćset. Był nazywany „pierwszym tangistą II Rzeczypospolitej”. Mira Zimińska, z którą spośród środowiska artystów najbardziej chyba się przyjaźnił (nie licząc Hanki Ordonówny, z którą szybko w czasie wojny stracił kontakt), powiedziała o nim, że jest „małą mrówką pracującą”. Tak rzeczywiście było.

1985 Fot. PAP

W latach Pana dzieciństwa, w latach 80-tych, nastała już na dobre era muzyki rozrywkowej. Jak ludzie odnosili się do Fogga? Był w końcu przedstawicielem tego starego stylu.

Właśnie to wzbudzało szacunek. Pozostał swojemu stylowi wierny do końca. Był jedynym artystą, które te czasy mógł jako naoczny świadek reprezentować. Udało mu się przeżyć wojnę. Nie wyemigrował z kraju jak wielu innych artystów. Nie zawiesił kariery. Dziadek prześpiewał wszystkie rzeczywistości, w których przyszło mu żyć. Był ponad światem i ponad problemami. Przez wszystkie te dekady był wierny tylko muzyce i sobie.

Stał się symbolem za życia. 

Był osobą, która z takim samym zaangażowaniem, z taką samą uprzejmością, rozmawiała ze stróżem kamienicy, w której mieszkał, jak i z głową państwa. To przekładało się na reakcje z drugiej strony.

Jego wizerunek to w końcu pełen estymy starszy elegancki pan. Od 72’ roku był w końcu najstarszym piosenkarzem na świecie. 

Podobno tak było – po francuskim Mauricie Chevelierze.

Wtedy też chyba nie było jeszcze takiej struktury kariery. Piosenkarze odchodzili na emeryturę dość wcześnie. Zaczynali zajmować się czymś innym – szli w stronę produkcji czy biznesu. Fogg jako jeden z nielicznych w Polsce śpiewał po osiemdziesiątce i chyba zapoczątkował tego typu sposób muzycznego życia.

Trudno się z tym nie zgodzić. Ale też robił to, bo było na to zapotrzebowanie. Już od lat sześćdziesiątych (wtedy śpiewał już od trzech dekad) zawsze zadawano mu to samo pytanie – „panie Mieczysławie, jak długo jeszcze będzie pan śpiewał”. „Tak długo – odpowiadał zawsze z uśmiechem – jak długo będą chcieli mnie państwo słuchać”. Ja rozszerzam to stwierdzenie. Uważam, że Fogg śpiewa do dzisiaj, bo na szczęście są nadal ludzie, którzy chcą go słuchać. Wtedy, w 1986 roku, przestał śpiewać z przyczyn czysto fizjologicznych. Publiczność nadal go chciała.

Zainteresowanie nie słabło? 

Rewolucja muzyczna nie zmieniła pozycji dziadka. Może też dlatego, że nie pozostawał tylko w tym skansenie muzycznym. Śpiewał przecież twista. W latach sześćdziesiątych miał program „Fogg’n’rock”. Wykonywał też piosenki bardziej rozrywkowe. To chyba sprawiło, że z niemal równym zainteresowaniem swoją działalnością wyśpiewał sześćdziesiąt lat. Pierwszy odnotowany koncert, jeszcze z repertuarem operowym i pod nazwiskiem Fogiel, odbył się w 1927 roku. Ostatni, skromny i kameralny, dał we wrześniu 1986. Tu zresztą niedaleko, na warszawskim Żoliborzu, w Kinie Elektronik. Tam już wystąpił o lasce. Musiałem pomóc mu zejść ze sceny. Trzy miesiące wcześniej śpiewał jeszcze na baczność, jak miał to w zwyczaju, na Festiwalu w Opolu. 

Fot. Creative Commons Licence

Czym zajmował się na emeryturze?

Zupełnie niczym – zasłużonym odpoczynkiem. Podlewał kwiatki. Chodził na spacery, które trwały dość długo, bo zagadywały go coraz to kolejne osoby. Starał się jak najczęściej spotykać z rodziną. Nadrabiał zaległości towarzyskie, na które zawsze brakowało mu czasu. Warto też pamiętać, że cały czas pozostawał aktywny medialnie. Radio, telewizja czy prasa wciąż prosiły go o różne komentarze, zapraszały do programów. 

Myślał o tym okresie jak o przerwie od śpiewania czy jednak definitywnej emeryturze?

Zdecydowanie jak o emeryturze. Niedawno zmarły Krzysztof Krawczyk powiedział to słynne zdanie, podając przykład pradziadka jako artysty, który schodząc ze sceny szybko odchodzi.  

„Doktor Mieczysława Fogga, powiedział mu: “Niech pan pamięta, by cały czas śpiewać, bo jak przestanie pan to robić, to pan umrze”. I co zrobił Fogg? Zrobił sobie przerwę i umarł. Później wszyscy mówiliśmy, że może jakby śpiewał dalej, toby sobie jeszcze pożył, a był przed dziewięćdziesiątką.” 

To jest niedobór adrenaliny, który bardzo przekłada się na stan ciała. Tak było z dziadkiem. Zmarł zaledwie cztery lata po ostatnim koncercie. Miał 89 lat, cieszył się dobrym zdrowiem, mógł jeszcze spokojnie przeżyć dziesięć lat. Odszedł w końcu nagle. To był rok 1990… 

Po śmierci Mieczysława Fogga jego legenda, która powstała już za życia, umocniła się. To też za sprawą anegdot. Nie ma chyba w Polsce postaci, z którą związanych jest więcej opowieści. 

Jest ich przeogrom. Trudno nieraz nawet weryfikować, czy rzeczywiście miały miejsce.

Ma Pan swoją ulubioną?

Może taka adekwatna do przestrzeni, w której teraz jesteśmy. Rozmawiamy jakieś sto metrów od miejsca wybuchu powstania warszawskiego. Te sześćdziesiąt trzy dni dziadek w całości prześpiewał. Dawał koncerty na barykadach, w salach i mieszkaniach. Dwukrotnie został ranny. Raz dostał w szczękę odłamkiem. Zabandażowaną twarz miał jeszcze na zdjęciach z 1945 roku. Innym razem natomiast śpiewał w czyimś mieszkaniu. Na sąsiedni pion budynku spadła bomba. Nic się nie stało, ale podmuch wybuchu wyrzucił dziadka w róg pomieszczenia, gdzie znajdowała się łazienka, i przywalił go przedwojenną, ciężką żeliwną wanną. Oczywiście dziadek stracił przytomność. Odzyskał ją po jakimś czasie. Piszczało mu w uszach, a wokół panowała ciemność. Zaczął pukać w ściany wanny. Był przekonany, że przypadkowo pochowano go żywcem. Leżał tam absolutnie przerażony przez kilka godzin aż ktoś go stamtąd wypuścił…

W czasie wojny chyba powstało najwięcej tych historii. 

Bo też najwięcej się działo. Pan jest z Lublina, prawda? Znam historię związaną właśnie z tym miastem. Kiedy w styczniu 1945 roku dziadek wrócił do Warszawy, miasto było bez prądu, wody, gazu, ale przede wszystkim bez ludzi. Nie miał dla kogo śpiewać, a był przecież od tego uzależniony. Gdy powstał pomysł otwarcia kawiarni, a nie było gdzie tego dokonać, wyjechał do Lublina. Te tereny zostały wyzwolone dużo wcześniej. Działała już tam administracja. Co więcej, śpiewali tam już Stefania Grodzieńska z Jerzym Jurandotem, swoim mężem. Występowała też choćby Alina Janowska, która w Lublinie poznała Alberta Harrisa. Dziadek szybko się tam zaaklimatyzował. Dużo się tam działo. Tam śpiewał. Tam dostał „Piosenkę o mojej Warszawie”. Żołnierze w ramach zapłaty za występy przynosili mu to, co mieli – przetwory, wojskowe puszki, bimber, warzywa. To wszystko Mieczysław przywiózł do Warszawy, sprzedał i z demobilu kupił stoły i krzesła. Tym sposobem otworzył Cafe Fogg. 

Cafe Fogg działało w latach 1945-46

Od kiedy zajmuje się Pan kultywowaniem pamięci o dziadku?

To zaczęło się jakoś dekadę po jego śmierci. 

I w ramach tych działań reaktywował Pan wytwórnię Fogg Records. 

Wytwórnią było to przed wojną, gdy dziadek rzeczywiście wydawał płyty. Teraz skupiamy się na działaniach impresaryjnych, organizacji koncertów, recitali, wystaw. 

Organizujecie też przecież Festiwal Retro. Właśnie trwa jego 19. edycja. 

Dokładnie. Co prawda jest w tym roku skromniej, bo szykujemy się na dwudziestolecie, ale nadal mamy około 30 wydarzeń w różnych miastach Polski. To jest Warszawa, Gdańsk, Nowy Sącz, Białobrzegi, Iłża, Zwoleń, Wyszków, Kalisz. Nie zamykamy się na mniejsze miejscowości. 

Zajmując się tym dorobkiem, dostrzega Pan zmiany w zainteresowaniu Foggiem?

Od jakiejś dekady zaobserwowałem pełną stabilizację. Zaczynając organizować Festiwal Retro, przez pierwsze pięć lat patrzono na nas z przymrużeniem oka. Myślano, że gramy przyśpiewki dla seniorów. Kolejne lata pokazały, że chwyciło to także młodsze pokolenia. Publiczność zaczęła nam się znacząco odmładzać. Pojawiła się moda na retro. Nie tylko zresztą w muzyce, ale także w stylistyce, w modzie. Lata dwudzieste zostały nam odcięte okupacją i okresem wymazywania ich z historii. Teraz ich dziedzictwo powoli jest przywracane. To bardzo ważne. Gdyby nie one – gdyby nie Fogg, Zimińska, Ordonówna, Dymsza, Bodo i inni – naszej kultury takiej, jaką mamy ją dziś, w ogóle by nie było.