1.
Któregoś dnia, z puchatego obłoczka przepełnionego miłością Bożą, Adama przypadkowo zdmuchnęła przelatująca chmurka. Spadł na położoną niżej puchową pierzynkę. Wytrącona ambrozja również leciutko opadła na powierzchnię. Został jakby wyrwany z transu, rozejrzał się i postanowił, zamiast podfrunąć na świetlisty puch, przejść się w stronę widnokręgu. Nigdy nie zastanawiał się, co tam może być. Szedł długo, jednak tu czas rzeczywiście płynął – łagodnie, odpowiednio. Przypomniał sobie, że na Ziemi wyglądało to inaczej, chyba niektórzy też mówili, że płynie, ale po to tylko, aby nie przyznawać, że zachowuje się nienaturalnie – gdy nie było trzeba – pędził, ale potrafił też być uciążliwie powolny. Zdawało się to grą, jakąś jego igraszką. Ze wspomnień obudził Adama niespotykany dotąd obraz. Wśród otaczających go chmur część pokryta była jakby sadzą, która czasem przesiąkała do obłoczków tak, że kłęby chmur stawały się szarobure. Im dalej szedł, tym częstszy był to widok. Poza tym obłoki stawały się coraz twardsze, a nawet ostrzejsze. Po pewnym czasie Adam zauważył, że jego odrodzone przed latami ciało się zmienia. Na gładkich, bosych, jędrnych stopach zaczęły pojawiać się czerwone piekące ślady. Po chwili pojawiła się też czerwona ciecz. Była ona zupełnie inna niż jego codzienne doświadczenia. Adam poczuł strach. Krew przywoływała sobą dziwne emocje. W ogóle – emocje. Na tle czarno-białego krajobrazu krwista czerwień zaskakiwała swoją brutalnością i wyrazistością. Krzyczała na widok połyskującej z oddali złotej aury odległych już obłoczków. Nie przystawała również do szarości i czerni zakażających spokój puszystych chmur. I nagle zdała się Adamowi bliższa niż czerń i biel.
Adam już nie tyle szedł, ile frunął centymetry nad powierzchnią. Obłoki stały się teraz czymś na kształt gorących kamieni. Wcześniejsze pojedyncze pajęczynki czerni teraz pokrywały już całość dawnych obłoków.
Zatrzymał się. Jego oczom ukazało się spore wzniesienie zbudowane z czarnych kamieni, które zdawały się nienaturalnie, a umyślnie, przez kogoś zaostrzone. Adam wzniósł się nad nie. Jego oczom ukazała się szeroka przestrzeń, dużo większa niż znane przez niego przestrzenie obłoków. Ogromna Dolina odgrodzona była od niego jakby szklaną ścianą, ciągnącą się w nieskończoność w każdą stronę, również w górę. Przestrzeń, gdy się przyjrzeć, sprawiała wrażenie ruchu, jakby usiana była milionami drobnych punktów. Niektóre z nich ruszały się szybko, dynamicznie, inne ledwie posuwały się naprzód. Żaden jednak nie był w stanie wyrwać się z jednolitej masy.
Adam podszedł do szyby. Teraz mógł się przyjrzeć bliżej strukturze krainy. Kamienie za szybą ustępowały przelewającej się magmie, nadal występowały, zmyślnie zaostrzone w różne strony, jednak to magma dominowała w krajobrazie. Adam poczuł cierpienie. Pozornie jednolita breja się poruszyła. Wyłoniła się z niej koścista dłoń ociekająca czernią. Kości obleczone były resztkami postrzępionych ścięgien. Ręka zbliżała się do szyby. Podczas ruchu opadały pojedyncze włókna. Parująca gęsta ciecz podniosła się również kilka centymetrów za wystającą znad powierzchni resztką dłoni, jednak w tym przypadku Adam nie umiał określić, czym było. Ręka dotknęła w końcu szyby, potęgując na nowo poznany przez Adama strach. Jednak to nie było wszystko. Adam poczuł współczucie. Wyciągnął dłoń w kierunku szyby. Gdy ją zbliżył, gwałtownie opadł na zaostrzone kamienie, które przebiły jego delikatne stopy. Nie oderwał jednak wzroku od kości składających się na dłoń, która była naprzeciwko niego. Dotknął szyby. Zobaczył więcej. W rozedrganej, wątłej masie wynoszącej się zza dłoni nad magmę dojrzał zmasakrowany zarys twarzy, a w niej marszczące się i kurczące z bólu rysy twarzy. Wtedy dopiero przypomniał sobie o niej. Adam
poczuł miłość. Dostrzegł ramiona, które przez lata wtulały się w jego pierś, w ściekającej na nie magmie dojrzał włosy, które czesał każdego dnia. Obraz dopełniały dawno wypalone oczy i rozszarpane usta, z których kiedyś płynęła słodycz. Rysy twarzy dziewczyny na moment się złagodziły. Uderzyło go nagłe ciepło, dobywające z wnętrza ciała. Upadł na kolana i oparł się obiema rękami o szkło niewidocznej ściany. Ciepło rozeszło się po całym ciele, a serce – punkt, z którego wychodziło, zaiskrzyło czerwonością podobną do tej z płynącej ze zmasakrowanych stóp krwi.
Szyba pękła, krusząc się na dziesiątki elementów. Adam dopiero teraz usłyszał krzyk milionów gardeł roznoszący się po Dolinie. Wpadł do rozpalonej cieczy. Teraz, poznawszy strach, cierpienie, współczucie, miłość, poczuł człowieczeństwo. A wraz z nim szczęście.
2.
Dwójka skrzydlatych postaci, ubranych w robocze uniformy zbliżyła się do wyłomu w szybie. Jeden zaczął pracować i instruować drugiego. Młodszy nagle zapytał:
– Ostatnio coraz więcej fragmentów Granicy pęka. Mistrzu, czy nie lepiej by było, gdyby On stworzył Granicę, która nie pęknie?
– Zwariowałeś? Co wtedy robilibyśmy z tymi wariatami, którzy uciekają z Nieba?
– Czemu w takim razie ma być ona przezroczysta?
– Priorytetem było cierpienie w Dolinie. Początkowo rzeczywiście nie była przezroczysta. Przy jej powstaniu zaskakiwał nas upór wielu, którzy starali się za wszelką cenę zbliżyć, jak najbardziej, z centrum do Granicy. Wymyślono więc, że najwytrwalsi, docierając do niej, spotkają się z szybą, przez którą dostrzegą aurę tego, co mogło ich czekać. Pewnym niedociągnięciem jest pozytywne uczucie nadziei w trakcie żmudnej wędrówki, ale ostatecznie cel jest wypełniony – otrzymują gorzki koniec, ironiczną drwinę.
3.
Analityk siadł przy biurku. Odrzucił zasłaniające monitor skrzydła i zaczął przeglądać zapis sytuacji kolejnej wyrwy w Granicy.
– Daj spokój – odezwała się przechodząca za nim skrzydlata postać. – Czym jest jedna wyrwa, skoro On na każdą taką może stworzyć kolejnych robotników, a później jeszcze następnych?
– Tylko przeglądam, taka moja praca… Upór tych stworzeń jest absurdalny – dodał szybko z wymuszonym uśmiechem. Nie musiał się przy tym wysilać. Dawno zauważył, że postrzega emocje inaczej, niż inni Pomocnicy. Często miał wrażenie, że nie odczuwają ich w ogóle, a jedynym, co ich wypełnia, jest pragnienie spełnienia powierzonych zadań.
Nie wspomniał jeszcze nikomu o poleceniu od Niego. Nakazywało zająć się takimi jak obiekt z ostatniego wyłomu, zakończyć występowanie takich fenomenów. Wyjął list jeszcze raz. Często wracał do jednego fragmentu:
„Ich religia miłości przegrywa z naszą, to nie ulega wątpliwości. Musimy jednak przeciwdziałać wykraczaniu poza regulamin”. Dotąd nie dzielił się z nikim tą sytuacją. Powoływał się na swoją reputację, zapewniał, że potrzebuje czasu.
Schował list, spojrzał znów na nagranie, na krótkie szczęście kochanków. Uśmiechnął się z satysfakcją.
– Nie, Wszechmocny, oto zwycięzcy.
___
Przemysław Celiński – student i pasjonat-amator psychologii. Dawniej copywriter hurtowych tekstów, z czym już (na szczęście) skończył. Interesuje się popkulturą, szczególnie fantastyką, a także nowinkami technologicznymi. Zagorzały wolontariusz i okazjonalny wychowawca kolonijny. Gdy ma czas wolny, wpada w love-hate relationship z wszelkiego rodzaju poradnikami i internetowymi kursami.