Katarzyna Czajka-Kominiarczuk
Krytyczka filmowa, socjolożka, historyczka, znawczyni popkultury. Prowadzi bloga „Zwierz Popkulturalny” i podcast „Jeszcze słowo”. Współprowadzi podcasty „ZVZ” i „Czytu Czytu”. Autorka książek, w tym poświęconych popkulturze – „Oscary. Sekrety największej nagrody filmowej” i „Seriale. Do następnego odcinka”. Na 13. FKA gościni dyskusji „Klapki na oczach. Promocja w branży filmowej”.
Dlaczego film?
Mam wrażenie, że ta decyzja została podjęta trochę za mnie. Wychowałam się w domu autentycznym kinomanem. Od dzieciństwa byłam edukowana na zasadzie: „Kasia, będzie ważny film w telewizji, nie idziesz dzisiaj wcześniej spać”. Miałam ten przywilej, że zostałam do kina wprowadzona przez kogoś kto znał się na nim bardzo dobrze.
Z drugiej strony właściwie wszyscy w mojej rodzinie piszą. Zainteresowanie sztuką i kulturą są na porządku dziennym. Moja pasja filmowa mogła narodzić się też w schemacie: „tak, chcę się interesować kulturą, sztuką, opowiadaniem historii, ale jak mogę to zrobić, żeby nie być, tak jak oni, zanurzona w literaturze”. Moje kino było w jakimś sensie buntem wobec tradycji rodzinnych.
Co w tym Twoim kinie jest najważniejsze?
Mnóstwo różnych, czasem sprzecznych, rzeczy. Niesłychanie ważne są dla mnie emocje. To kwintesencja prawdziwego życia – wchodząc do kina nagle możesz się wzruszyć, przestraszyć, zakochać. To jest absolutnie wspaniałe. Mam też jednak bardzo analityczny mózg i istotne jest dla mnie, kiedy twórca mówi: „słuchaj, a może my mamy te same punkty odniesienia, tę samą wrażliwość? Może łączy nas coś kulturowego? Ja tutaj nawiążę do czegoś i sprawdzimy, czy odczytasz to nawiązanie”. Lubię, gdy kino jest intelektualną grą. Zagadką, która wciąga mnie w szukanie tropów. Te dwie rzeczy są od siebie często bardzo różne, ale czasem się spinają i wtedy jest to absolutnie boskie.
Emocje, nawiązania. A opowieść?
Oczywiście! Jestem zwolenniczką tezy, że cały świat to opowiadający i słuchający. To jest cała nasza rzeczywistość. Opowieść jest jak gdyby nad tym wszystkim – nad emocjonalnym i intelektualnym przeżywaniem kina.
Skoro już przy opowieści jesteśmy, czy kino – na tym etapie swojego rozwoju – jest jeszcze w stanie zaskakiwać?
Wiesz co, mam wrażenie, że jednak tak. Tylko chyba jest w stanie zaskakiwać przez pewną negację – wiedząc, czego się spodziewamy, może nam dać co innego.
Mam wrażenie, w kinie istnieć zaczyna teoria Czystej Formy.
Jestem gotowa się z tym zgodzić. Jeśli zwrócimy uwagę na krytykę filmową, to ona ciągle toczy się wokół formy. Bo w tym zakresie też twórcy starają się być oryginalni. Tyle historii zostało już opowiedzianych, że chyba teraz forma dominuje w kwestii awangardowości.
Ale co do zaskakiwania – myślę, że trzeba też spojrzeć na to z innej perspektywy. Zawsze istnieją nowi widzowie, którzy w danym filmie odkryją nowy format, który dla nas jest oczywisty. Pod tym względem kino nigdy nie przestanie zaskakiwać, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto po raz pierwszy czyta „Morderstwo w Orient Expressie” i jeszcze nie wie kto zabił. Ktoś może przyjść na totalnie skomercjalizowany film gatunkowy, który z perspektywy krytyka nie jest najwartościowszy, ale właśnie dla niego jest to pierwsza przygoda z kinem.
Czyli kino nie dojdzie do ściany?
Literatura jeszcze się z nią nie spotkała, a ma nad filmem przewagę tysięcy lat. Jeśli więc ona jest w stanie nas nadal zaskakiwać i stawiać przed czymś zupełnie nowym, to myślę, że kino ma jeszcze spore pole do popisu. To jest jednak problem tego, że kino, zwłaszcza to mainstreamowe, jest także biznesem. I to, co trzyma je w ramach, to bardzo często nie jest brak pomysłów czy ambicji, a właśnie brak pieniędzy. A biznes chce wykładać pieniądze na te piosenki, które już wszyscy znają…
O tym też jest panel, w którym zaraz weźmiesz udział, „Klapki na oczach. O promocji w branży filmowej”. Zmienia się coś w kinie i przemyśle filmowym. Choćby to, że wiele przenosi się do streaminów. Sądzisz, że kina mimo wszystko przetrwają?
Może nie w takim kształcie jak obecnie, ale tak. Przeżycie rytuały nadal jest ważne. Obawiam się, z czysto łapczywego punktu widzenia, że duże, wielosalowe kina odejdą do przeszłości. Może wrócimy do kin studyjnych. Istnieje jednak takie zjawisko, które przeżył każdy kinoman – film oglądany w kinie jest fantastyczny, a przypomniany w domu okazuje się być po prostu średni. To jest ta wartość dodana widowni. Bycie publicznością socjologicznie jest czymś absolutnie wyjątkowym. Istnieje potrzeba bycia razem w czasie przeżywania emocji.
Myślisz jednak, że popkultura musi przejść rewolucję? W książce „Oscary. Historia najbardziej popularnej nagrody filmowej” piszesz, że do Oscarów powoli wchodzić zaczęło kino artystyczne. To samo stanie się z masową kulturą?
Jesteśmy w momencie, w którym popkultura stała się produktem przemyślanym od A do Z. Film często stanowi jedynie element większej franczyzy. Poszło to tak daleko, że widzowie zaczęli dostrzegać, że ciągle gra się tymi samymi bohaterami. Widać pierwsze oznaki tego, że istnieje potrzeba na coś nowego. Mam wrażenie, że może nie będzie to rewolucja formalna, ale jeśli popkultura zaraz nie znajdzie czegoś nowego (czegoś, co dały trochę seriale), to będzie miała poważny problem. Można przez lata wykorzystywać sympatię do „Gwiezdnych Wojen” czy Marvela, ale co pewien czas trzeba pokazać coś świeżego.
Kino środka?
Dużo się o tym mówi. Sądzę, że jeśli kino nie zacznie do tego dążyć – stawiać wyzwania widzom, a jednocześnie bawić – to zacznie tracić. Coś musi się ruszyć, ale mówimy też w końcu o biznesie. O tragedii tego, co dzieje się obecnie w USA. Brak prawa antymonopolowego pozwala na to, żeby powstawały tak gigantyczne konglomeraty medialne jak Amazon czy Disney, które z natury nie mogą być rewolucyjne.
Może przemysł filmowy, żeby nie zginąć, znalazł nowy kierunek – sięganie jeszcze dalej w głąb popkultury? Z ostatnich lat mamy „Narodziny gwiazdy”, „West Side Story”…
To jest chyba kolejny przejaw kryzysu oryginalności. W grę wchodzą tak duże pieniądze, że mało kto decyduje się wydać pieniądze bez gwarancji, że opowiadana historia już wcześniej się sprzedała.
Popkultura żywi się samą sobą.
Zawsze żartuję, że nigdy nie jest zły czas na nową ekranizację „Dumy i uprzedzenia”. Na pewno jest to jakaś próba powrócenia do czasów, w których filmy znaczyły dla ludzi dużo więcej; w których widz utożsamiał się z produkcją. Ale włodarze kina mainstreamowego nie są chyba w stanie zrozumieć, że bez kina niezależnego nie będzie „nagłych przebłysków”. Przecież nawet „Gwiezdne Wojny” były na początku produkcją niezależną.
A może jakąś receptą na kryzys oryginalności jest kino europejskie albo azjatyckie?
Kino europejskie ma mnóstwo do zaoferowania, ale problem z nim jest taki, że ludzie są do niego uprzedzeni. Wiedzą, co im zaproponuje zanim nawet zdąży cokolwiek zaproponować. Widać to choćby przez to, że jeśli obrazy europejskie mają zmiękczenie amerykańskie, choćby poprzez netflixowską dystrybucję, okazują się dużymi sukcesami. Przejawem poszukiwania czegoś nowego rzeczywiście wydaje się być kino azjatyckie. Nigdy nie wiemy, co będzie w następnej scenie. Nie znamy tych form.
Kino Dalekiego Wschodu przechodzi też do tego, choćby oscarowego, mainstreamu.
Przykładowo „Parasite” z 2019. Pamiętam, że to był rok, w którym zapraszana byłam do chyba wszystkich programów oscarowych w Polsce. Zawsze mówiłam, że „Parasite” powinien wygrać, ale Amerykanie na pewno nie nagrodzą takiego filmu. A jednak… Trzeba też pamiętać, że Oscary to targowisko bardzo specyficznego marketingu. W końcu to, kto dostanie statuetkę, zależy w dużej mierze od tego, jak duże pieniądze wyłoży na to dział marketingu. Znamienne jest też to, że ktoś chciał na taką produkcję te fundusze przeznaczyć.
Mamy też przykład „Squid Game”. To motywy, które już dawno zostały przerobione. Jednak gdy oglądamy to w aurze produkcji koreańskiej, wszystko nas zaskakuje. My to znamy, ale nie tak, jak tu zostało to zrobione. Więc zgadzam się, że kino azjatyckie to przestrzeń, w której jeszcze dużo jest do zrobienia. I jeśli wyjdziemy poza naszą wąską banieczkę, to rzeczywiście okaże się, że film może jeszcze nas zaskoczyć.