Siedziałam zwinięta w ciasny kłębek, zagryzając zęby na złość podmuchowi wiatru, który nie miał prawa gościć w nieistniejącym okresie przejściowym. Pewnie byłoby mi mniej lodowato, gdybym nie siedziała na gołym betonie, ale kupowanie krzesełka po okresie plażowania wydawało się czystą głupotą. Przezimować musiałam na pustym balkonie.
Wrócić do środka nie mogłam, bo tam, na niskim stoliku przed kanapą, leżał telefon. Wibrował groźnie, coraz odważniej przejawiał skłonności do wychylania się za krawędź, usilnie chciał przełamać zaklęcie ciszy nałożone na niego przez tryb wyciszenia. Zachowywał się bardziej dramatycznie niż tego wymagała sytuacja. Zawzięty był, nawet po inicjalnym zignorowaniu nie złożył broni, podjął kolejną próbę po złudnej minucie ciszy, a potem kolejną i kolejną, i kolejną.
Większość ludzi zdawała sobie sprawę, że jeśli ktoś nie odbierał, zwłaszcza dwa razy, znaczyło to, że ów ktoś był zajęty i nie odebrałby niezależnie od liczby zagubionych w czasoprzestrzeni połączeń. Niektórzy ludzie, nauczeni zębem czasu i brzemieniem doświadczenia, zdawali sobie sprawę, że byli ignorowani i potrafili dzwonić aż do ugięcia się ignorującego. To była wojna silnej woli, brutalne starcie sił, na którego wynik nie mógł wpłynąć żaden strategiczny wykręt. Wygrywał ten, kto akurat miał w sobie zebrany większy zapas złośliwości.
Tego dnia nie czułam się wyjątkowo rozgrzana tą złośliwością, dlatego siedziałam poza terenem walk, oczekując kapitulacji przeciwnika. Wolałam przymarznąć tyłkiem do balkonu niż odebrać.
Zajęło to tyle czasu, że naprawdę uwierzyłam w przymarznięcie do betonu, bo straciłam czucie w pośladkach – w udach trochę też – ale w końcu telefon przestał wirować w samobójczym tango i zamilkł. Wiedziałam, że nie na zawsze, ale na razie wygrałam. Dostałam czas na policzenie rannych i lizanie ran. Nie żeby były jakieś otwarte rany po bitwie złośliwości, chodziło bardziej o te przestarzałe, przedawnione. Blizny od lat. Nie były nawet widoczne, nie były prawdziwe, więc tylko ja byłam w stanie je polizać. Nie żeby to dużo dawało, chodziło bardziej o efekt placebo. Samoopatrunek, czasochłonny proces.
Podniosłam telefon w jednej trzeciej wystający poza krawędź stołu. Dziesięć nieodebranych połączeń. Przesuwając palcem po ekranie, pozbywając się dowodów ataku, myślałam o przepalonym własnoręcznie kręconymi papierosami głosie oczekującym po drugiej stronie tego działa. Ponad pięćdziesiąt lat doświadczenia w rolowaniu tytoniu, takie palce umiałyby opatrzyć każdą ranę. ,,Jakie ty masz problemy, ty nie wiesz, co to są problemy, żadnego powodu, żeby się tak nad sobą użalać.” Ponad siedemdziesiąt lat prawdziwego życia, prawdziwych problemów, wiedza ostateczna nauczona przez ciężką rzeczywistość. ,,Jakby wszyscy się tak bali własnego cienia jak to wasze pokolenie, to z tej ziemi wielkie gówno by zostało.” Kostki spuchnięte od stania, kręgosłup spuchnięty od kłaniania, język spuchnięty od kłamania. Wszystko po to, by te zwinne palce mogły pozostać gibkie i szybkie, by mogły zwijać papierosy lata świetlne po rewolucyjnych skokach. ,,Ja nie wiem, co ja mam ci niby powiedzieć. A pokój wietrzysz? Może to ten zaduch ci do głowy idzie.”
Zastanawiam się, po co dzwonić, skoro się nie chce rozmawiać. Zastanawiam się, czy Miła nie jest może młodsza, niż podejrzewałam. Może świetlane lata swojego życia spędziła w kolejce.
Zastanawiam się nad tym, jak doświadczenia wplątują się w DNA. Jak pewne rzeczy się wie, mimo że rzeczywistość dawno już przeszła na emeryturę od nauczania. Zastanawiam się, czy Miła nie zrobiła kariery, bo nie chciano jej wydać paszportu, ot tak, ze złośliwości. Różne rzeczy się słyszy o ludziach będących dawniej u władzy.
–
Miła od zawsze wiedziała, że jej przeznaczeniem było śpiewać. Miała wspaniały głos, który wzbudzał podziw i gwarantował jej uwielbienie mas, czy to dziatwy podwórkowej, czy to wysoko postawionych głów, które akurat na koncercie do niedzielnego obiadu nie były tak wysoko postawione, bo siedziały przy ławie w salonie. Anielski głos, który mógłby rzucić na kolana masy prawdziwe, cały kraj, może nawet bogatsze pół świata, więc oczywistym było, że musi śpiewać.
Miła miała też doskonały słuch, więc nie mogła nie usłyszeć głosu Boga, gdy ten powiedział, że śpiewać będzie, owszem, ale tylko dla niego. Ewentualnie w Jego Imię.
Gdy miałam pięć lat, chciałam być blondwłosą piosenkarką, ale marzenie to legło w gruzach, gdy usłyszałam, że farbowanie włosów nie jest dla dzieci. Wtedy jeszcze wszelkie przeszkody wydawały się przekraczalne, więc szybko przeskoczyłam do innego marzenia, wciąż związanego z show businessem, jednak najwyraźniej bardziej inkluzywnego. Sześcioletnia ja chciała być tancerką i do tego ciemnowłosą. Potem przewędrowałam jeszcze przez krainy snów o zawodowym uprawianiu jakiegoś – najwyraźniej nigdy nie zostanie mi wyjawione jakiego – sportu, rozpaczliwym krzyczeniu na deskach teatru specjalizującego się w tragicznych romansach i układaniu włosów na wałki. Ale dzień przed ślubem, zawsze dzień przed ślubem, bo kto by sobie zaprzątał głowę grzywkami czy podcinaniem rozdwojonych końcówek.
Gdy miałam czternaście lat, odkryłam, że z małą pomocą peruki i zapomnienia wszelkich zasad logiki ciemnowłose osoby też mogły zostać blondwłosymi piosenkarkami. Ale do tego trzeba jeszcze było umieć śpiewać.
Zaczęła w maleńkiej scholii parafialnej w kościółku na rogu, tym, po którym został tylko fragment nawy bocznej porośnięty bluszczem i tabliczka upamiętniająca. Gdy nastąpiło wchłonięcie skromnego zgromadzenia ulicznego przez większą parafię dzielniczą, Miła była już za stara na młodzieżowe chórki, więc, wykorzystując swój w końcu poważny wiek, dołączyła do prawdziwego chóru, prowadzonego osobiście przez Księdza Rezydenta świeżo-z-Włoch-wróconego, muzycznie od dziecka przez Ojca Dyrygenta kształconego. Ojciec Dyrygent zadanie wypełnił nadzwyczaj sumiennie, Rezydent ewidentnie bardziej chciał być synem Dyrygenta niż księdzem, ale ostatecznie rzecz biorąc, po pierwsze był synem bożym, więc głos tego Ojca zajmował w hierarchii wyższą pozycję. Dlatego też wybrał chór kościelny.
Ale Syn Dyrygenta miał silną duszę, taką, której żadna ilość zdrowasiek nie mogła stłamsić, więc parafialny chór kościelny stał się znany na cały kraj. I wszyscy wychwalali zdolności prowadzącego, ale przede wszystkim wychwalali Boga w niebiosach, że zechciał zesłać na ten padół ziemski takie piękno. Na chór patrzono jako na zlepioną masę skromnie odzianych ciał i mocnych strun głosowych, bez konkretnego kształtu, a co dopiero twarzy. Średniowieczni celebryci, a gdzieś tam wśród nich prawdopodobnie Miła, ale to ciężko było stwierdzić jak się tak zebrali do kupy.
Czasami, gdy jako pierwszy sopran zwracała na siebie uwagę mas, myślała o tym uwielbieniu, które było tuż-tuż, niemalże na wyciągnięcie ręki, na jedno przerwanie bezkształtności anonimowej masy. Ale masy zawsze na kolana padały z innego powodu. A ona padała razem z nimi, bijąc się w pierś za uleganie pysznym pokusom.
Zdanie matury było największym sprawdzianem w moim życiu, po tym miało być już z górki, potem miały być studia, stypendia, wymiany zagraniczne. Miały być wybitne osiągnięcia doprawione zalanymi imprezami, a potem świetlana przyszłość stażowo-zawodowa. Miała być ścieżka wytyczona marzeniami z dzieciństwa, nawet jeśli nie miały one zbyt dużo do czynienia z rzeczywistością, ścieżka oświetlona ambicją i zdecydowaniem. Całą masą zdecydowania.
Tym, czego nie miało być ani po maturze, ani na wymianie zagranicznej, ani na stażu, ani w pracy, za którą nie płacili pieniędzmi z Monopoly, był strach. Ten strach znikąd. Strach służy przetrwaniu, chroni nas przed zagrożeniem, wywołuje skok adrenaliny i przygotowanie organizmu do reakcji, która z założenia ma nas ocalić. Ale ten strach paraliżował. Ogłupiał. Oplatał swoje długie, długie palce wokół gardła, odcinał powietrze, wbijał paznokcie w skórę i drapał, powoli, powoli rozrywał tkankę, ,,Drgnij a umrzesz, piśnij a świat stanie w ogniu.”
Lęk. Strach bezpodstawny. Bezużyteczny.
Czasami budziła się w środku nocy ze snu o sławie, o międzynarodowej karierze, o masach padających na kolana przed jej głosem, to w trakcie takich nocy sama padała na kolana z paciorkami różańca między palcami i ,,moją radością czynić wolę Twoją” między jedną a drugą zdrowaśką.
Czasami chciałabym, żeby jakiś głos znikąd objawił mi, jak mam być. Ale, żeby go usłyszeć, trzeba by jeszcze mieć dobry słuch.
–
Na placu przy ulicy ciągnącej się długie kilometry prostopadle do mojej rozłożył się targ. Targ kwiatów ciętych, wspomnienie późnej wiosny na początku jesieni, ostatnie tchnienia matki natury przed odejściem w sen zimowy. Po takim lecie ulice zmieniły się w pustynie, ale kwiaty potrzebują wody, dużo wody, zwłaszcza jeśli ktoś je sztucznie podtrzymuje przy życiu. W najgorszym przypadku na czwartym piętrze będzie mniejsze ciśnienie. Nikt przecież nie umrze, nie jesteśmy na drugim krańcu świata.
Kupiłam sześć kwiatów. Kwiaty były białe i nic więcej o nich nie wiedziałam, bo przy straganie była kolejka, więc nie chciałam denerwować Baby Kwiatowej pytaniami o znaczenie, którego i tak bym zapomniała przechodząc przez ulicę. Białe jak pusta kartka papieru, gotowa, by przyjąć na siebie ciężar słów, niezależnie jak błahych czy naładowanych emocjami, giętka niczym młoda gałąź, nie złamie jej żaden podmuch. Sześć, bo tego dnia czułam się nadzwyczaj dobrze, a to zwykle wróżyło spadek z wysoka tej nocy, kwieci pech miał więc zbić mnie trochę z najwyższych poziomów, pomóc wrócić na zwyczajową uśrednioną półkę, z której upadek nie powinien być aż tak bolesny. Albo przynajmniej powinien trwać krócej.
Kwiaty do butelki po winie – czy zmieniłyby kolor, gdybym zamiast wody dała im wino do picia? – butelka na stolik przed kanapą. Ciepławe powietrze nagrzane ostatnimi tchnieniami słońca.
Czy Miła przestanie otwierać okno, gdy słońce zajdzie na dobre i zrobi się prawdziwie zimno? – okno otwarte na wylot, bo czasem po wejściu wciąż uderzał pasożytujący w ścianach zapach zapomnianych papierosów. Czy Miła w ogóle sama otwiera to okno, czy może zrobiła to na początku lata jej córka, raz a porządnie i okno zostało w stanie nienaruszonym, zmiana następująca zgodnie z zegarem natury, kalendarz dla przykutych do łóżka.
Zabawa w detektywa przestaje być zabawna, gdy staje się łatwa. Przynajmniej powinna. Ale każdy nowy trop zasłyszany na klatce otwiera trzy nowe ścieżki rozwiązania, każda nowina niesie za sobą nowe pytania, których zadać nie można.
Przepraszam, przeciskając się przez tłum ludzi wokół przecenionych pomidorów, mimo że na usta cisnęło się, skoro, patrząc na tendencję czasów, prawdopodobieństwo większej ilości dzieci jest większe, to czemu przychodzi tylko jedna córka?.
Kurwa, na widok nieskończonych kolejek do każdej kasy, mimo że po języku przetoczyło się, czy córka też związała się z muzyką, czy matka uczyła ją śpiewu, bo samej jej śpiewać nie było dane?
Kartą proszę, po spakowaniu obiadu rozłożonego na czynniki pierwsze do materiałowej torby, mimo że o tył zębów obiło się, czy matka śpiewa teraz sama dla siebie, bo głos córki nie był w stanie ukoić jej wewnętrznych demonów?
Z całego tego śledztwa wyszło tyle dobrego, że w końcu skręciłam w lewo i przeszłam dwie boczne uliczki, trafiając do skromnego, rażącego oko łososiem w późnym słońcu budynku, gdzie założyłam kartę biblioteczną. ,,Nie możesz tyle myśleć, zajmij się czymś, może poczytaj, jak byłaś mała to tak lubiłaś czytać.” Nigdy nie przestałam. Lubić czytać, to jest.
Tak bym chciała zapytać, czy córka ma piękny głos, którego nienawidzi. Czy wiedziałaby, jakiego gatunku kwiaty kupiłam, znałaby wiadomość, jaką za sobą niosą, byłaby w stanie oszacować, ile czasu zajmie koloryzacja ich płatków winem. Czy może, gdy matka nie była już w stanie kierować jej życiem, poszła do szkoły ogrodniczej.
Zabawa w detektywa przestaje być zabawna, gdy nie jesteś w stanie odpowiedzieć na ani jedno pytanie.
Nieświadomymi palcami przerzucałam kartki starej lektury i myślałam o niespełnionych ambicjach Miłej, wybrzmiewających w podniecającej wspinaczce po stopniach skali, wyżej i wyżej, i głośniej, i czyściej, i piękniej, i wszyscy myślą, że to nagranie. Myślałam o córce Miłej, która odwiedza ją co drugi dzień, zawsze, bez wyjątku, ale nigdy nie zostaje dłużej niż pół godziny.
Zastanawiałam się, czy nie powinnam była nazwać jej Różą.
Ciepławe powietrze ostygło w cieniach coraz śmielej zakradającej się zimy. Zamknęłam okno, bo nie chciałam przeziębić kwiatów, jeszcze by im opadły płatki, jeszcze jeden by obumarł i zostałaby ta nieszczęsna liczba nieparzysta. Pomyślałam o dźwięcznym nektarze zraszającym nieujarzmione płatki, trzymającym je przy życiu pomimo wszelkich przeciwności transportowych i wizowych. O ariach lulających wróble do drzemki w balkonowej oazie. O mojej głowie, zbyt zajętej rozpamiętywaniem ostatniego utworu, by mogła pomieścić jakiekolwiek inne myśli. O tym, że przeczytałam w całości pierwszą od miesięcy książkę. Miła pasowało jej bardziej. Nawet jeśli córka wpadała tylko po to, by otworzyć okno.
–
Miła przybyła z innego wymiaru, z misja podbicia Ziemi i… nie, okej, alkohol łączy się z tymi lekami gorzej, niż myślałam. Następnego dnia oficjalnie wróciłam do abstynencji.
–
Gdy byłam mała, ktoś z rodziny powiedział mi, że z taką wyobraźnią mogłabym pisać kroniki niestworzonych światów. I jeszcze wykłamać się z każdych kłopotów, a przynajmniej, dopóki nie okazało się, że kłamanie wywoływało u mnie taki stres, że zwymiotowałam na nauczycielkę matematyki w szkole podstawowej. W liceum przyjaciółka powiedziała mi, że z takim silnikiem zamiast mózgu mogłabym stworzyć polskie Hollywood, a gdybym pozwoliła wyobraźni przygarnąć choć trochę więcej kolorów, może i nawet Bollywood. Ale ja zaczęłam widzieć czarno-biało, a ona stałą się byłą przyjaciółką. Filmy pozostały w rękach filmowców. Mój pierwszy terapeuta powiedział mi, że słowa mogą być wspaniałym narzędziem, mogą przynosić ulgę, mogą pozwolić emocjom wyjść na światło dzienne, ale musimy pozwolić im płynąć.
W zeszłym tygodniu byłam na kawie ze znajomym, jeszcze ze studiów, i usłyszałam, że mogłabym być pisarką. Odpowiedziałam, że nie mogłabym, bo nie umiem wymyślać historii. Ja tylko spisuję w głowie życie Miłej. Mogłabym być biografką, to prędzej.
Ale robię to w głowie, tylko w głowie, więc nie czuję tremy, nawet jeśli są to niemożliwe, z całą pewnością nieprawdziwe scenariusze. Jedyne preferencje, do których muszę dopasowywać atmosferę opowieści, to moje własne. Odkryłam też, że słowa niewypowiedziane są lepszymi pływakami niż słowa obtoczone śliną.
Kto by pomyślał, ile własnego życia można odkryć, dokumentując niespełnione życia innych. A Miła jest na tyle miła, że pozwala mi korzystać ze swoich.
–
Losy Miłej i mój są połączone. Jeśli pewnego dnia nie usłyszę jej śpiewu, pęknie mi serce i umrę. Można od tego umrzeć, syndrom złamanego serca, czytałam o tym. Odejdziemy razem.
Przynajmniej w śmierci nie będziemy samotne.
Będzie tylko szkoda lilii.
Katarzyna Szczęsna – z reguły krótkie formy prozatorskie – z ambicją ostatecznego przełamania własnego lenistwa i zabrania się za formę prozatorską dłuższą – czasem jakiś felietonik. Studia – wcześniej norweski, obecnie filmoznawstwo. Miłośniczka kawy, rośliniarska mama. Trochę bazgrolenia, trochę pieczenia. No i czasem to nieszczęsne pisanie.
Ilustracja: Natalia Czajka – amatorka azjatyckiej kuchni oraz tematów wszelako związanych z krajami Dalekiego Wschodu. Na co dzień studentka medycyny weterynaryjnej i kocia matka. Po godzinach mól książkowy dzielący się swoją pasją do zdjęć i książek w social mediach. Wrażliwa na piękno kinowego obrazu i muzyki, szukająca, gdzie się da, nawet najmniejszych zachwytów nad światem. Wyznawczyni jedynej prawdziwej, czarnej jak noc, kawy.