VHS-y, żartobliwe pastisze zakochanych w amerykańskim kinie amatorów i opasłe segregatory zgłoszeń wysyłanych pocztą. Jak wyglądał Lubelski Festiwal Filmowy szesnaście lat wstecz?
Od Złotych Mrówkojadów do szesnastej edycji Lubelskiego Festiwalu Filmowego. Jak z Waszej perspektywy wyglądała ta droga?
Andrzej Rusin: Gdzieś na początku i w połowie lat dwutysięcznych był taki fajny ferment kulturowy w Lublinie, który sprawił, że realizacja filmu stała się o wiele prostsza. Sprzęt staniał i w pewnym momencie stał się dostępny. To był czas, w którym królowały VHS-y. Można je było wypożyczyć niemal wszędzie. Ta dostępność środków realizacyjnych wpłynęła na to, że wielu młodych ludzi, którzy po prostu w jakimś okresie są bardzo wrażliwi i chcieliby coś z tym robić, złapało się w pewną “bramkę czasową”.
Wtedy też niektóre grupy teatralne przerodziły się w eksplozję amatorskiej twórczości filmowej. Ich twórczość oczywiście często była naśladowcza – brano wtedy wzór z wielkich amerykańskich wytwórni. Niektórzy, widząc, że nigdy nie uzyskają technicznie, ani nawet scenariuszowo, podobnych możliwości, powiedzieli: “róbmy pastisze”. Pojawiała się ich masa – lepszych, gorszych; świetnych i takich, które przepadły… i bardzo dobrze.
A Wy jak odnaleźliście się w tym czasie?
Dla nas w Kinoteatrze Projekt to był czas, kiedy rozpoczęliśmy wyświetlanie filmów i prowadzenie koła oraz grup filmowych. To koło filmowe miało taką charakterystykę, że każdy z nas kręcił filmy i wspólnie dzieliliśmy się doświadczeniami. Pracowaliśmy nad swoimi produkcjami wspólnie. Koniec końców jednak – poza przyjaciółmi – nie było komu tego pokazywać.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych istniał już na przykład warszawski festiwal “Jutro filmu”, gdański (a później warszawski) “Euroshorts” i kilka niewielkich instytucji, które pokazywały filmy amatorskie i krótkometrażowe, ale kino tego typu nie cieszyło się jeszcze uznaniem. Dopiero w latach dwutysięcznych krótkie metraże zaczęła pokazywać telewizja.
I z tej potrzeby narodził się LFF?
Jeśli chodzi o nas, to już w 2006 roku zaczęliśmy przy Kinoteatrze organizować festiwal “Pełny metraż”. Rok później, przyszedł do mnie Maciek Misztal, który tworzył wtedy jedną z grup filmowych w Lublinie i miał pomysł na zjednoczenie tutejszego filmowego środowiska, żeby mogło wzajemnie dzielić się twórczością. Z definicji miała to być rzecz lokalna. I taki też był w pierwszym roku festiwal Złote Mrówkojady. Miała być trochę “polewka” ze Złotych Orłów czy wielkich imprez czerwono-dywanowych. Nas to śmieszyło i śmieszy do tej pory, więc powiedzieliśmy sobie, że u nas nigdy nie będzie takich historii.
I do tej pory czerwonych dywanów na LFF-ie nie ma.
Emilia Rusin: Trzymamy się twardo tej zasady.
Andrzej Rusin: Był wielki problem ze znalezieniem nazwy, nagrody, formy festiwalu. W pewnym momencie padła propozycja przyznawania Złotego Mrówkojada jako nagrody festiwalowej, ponieważ mrówkojad kojarzy się raczej pozytywnie – niewiele mu można zarzucić, nikt go właściwie nie widział… Odrzuciliśmy drapieżnik i inne wielkie zwierzęta. Został mrówkojad.
To nasze lokalne środowisko było dość duże, ale później pojawiło się pytanie – dlaczego nie mielibyśmy pokazać lublinianom także filmów z kraju? Może tym sposobem podniesiemy też jakość tego, co robi się tu, w Lublinie? Podczas pierwszej edycji w trakcie zgłoszeń docierały do nas VHS-y z Lublina. W kolejnym roku to były już płyty CD, DVD z całej Polski.
Emilia Rusin: Jak spojrzysz tutaj po naszych półkach, zobaczysz nasze żywe muzeum – archiwum zgłoszeń z pierwszych edycji, w segregatorach. Dzisiaj w czasie hostingu tego rodzaju nabór jest nie do wyobrażenia. Wszystko się zmieniło – czasy się, technologia i co za tym idzie, nasz festiwal. Od Lubelskiej Gali Filmu Niezależnego “Złote Mrówkojady” do Lubelskiego Festiwalu Filmowego.
Z czasem okazało się, że od kiedy upowszechniają się media społecznościowe, internet, hostingi, to nasz zasięg nagle staje się ogólnoświatowy. A dopiero co żyliśmy w czasach telefonów stacjonarnych i korespondencji pisanej ręcznie.
Andrzej Rusin: Wtedy zaczęli do nas przyjeżdżać goście z zagranicy, z całego świata. Gościliśmy Malezyjczyków, Koreańczyków, Izraelczyków. Wielu ludzi, których normalnie byśmy się nie spodziewali na festiwalu o tak małym budżecie. My wtedy chyba też trochę uwierzyliśmy w siebie i to, że możemy robić to jeszcze lepiej.
Emilia Rusin: Później ci goście z najodleglejszych zakątków świata przyjeżdżali właściwie co roku z jakimś niewytłumaczalnym entuzjazmem i wyjeżdżali bardzo zadowoleni z tego spotkania. Niektórzy wracali przy kolejnych edycjach. A to zawsze była świetna okazja do rozmowy – o obrazie świata przedstawionym przez kinematografię danego kraju.
I tak to wszystko się rozpędziło…
No i nadchodziły kolejne przełomy, bo w 2016 roku połączyliśmy trzy festiwale – nasze dwa Kinoteatru i jeden organizowany z Maćkiem Misztalem. Ustaliliśmy, że robienie sobie konkurencji nikomu nie wychodzi na dobre, te marki się nie promują i to jest rozpraszanie sił i środków. Od wtedy nasza impreza istnieje jako Lubelski Festiwal Filmowy.
Lubelski Festiwal Filmowy, którego organizatorami są nasi rozmówcy, rozpoczyna się dzisiaj i potrwa osiem dni. W programie festiwalu znajdują się bloki konkursowe filmów pełno- i krótkometrażowych, spotkania, panele dyskusyjne i warsztaty. Wśród tych ostatnich są między innymi polsko-ukraińskie warsztaty z dubbingu czy warsztaty ze scenopisarstwa. Festiwal wraca też do korzeni – czyli promowania lokalnych twórców – w cyklu “Filmowi Lubelacy”.
Znaczna część wydarzeń w ramach LFF jest darmowa. Szczegółowy program znajdziecie na stronie festiwalu.
ulica krótka objęła nad wydarzeniem patronat medialny, więc na naszej stronie i social mediach spodziewajcie się relacji i recenzji festiwalowych filmów. A najlepiej wpadnijcie do Lublina i przeżyjcie to święto kina razem z nami!