Zgodnie z oczekiwaniami, okres przejściowy został pożarty przez błotnego giganta, który jednego dnia miał formę mazi półpłynnej, w pełni brudzącej, a następnego – skały półlodowej, w pełni utwardzonej w najbardziej niedorzecznych formach. Trzeba było szczególnie uważać na kostki.
Sąsiad Nudysta okazał się hybrydą ludzko-owadzią i w trakcie nocy przejściowej między temperaturami błotolubnymi a lodolubnymi przepoczwarzył się w Sąsiada Narciarza – swój nowobogacki balkon odwiedzał tylko odziany w odzienie zrobione przez Ludzi Prawdziwej Północy (czy też, bardziej realistycznie, na zlecenie Ludzi Prawdziwej Północy), wypinając pierś goszczącą zwiniętego w szczelny kłębek lisa. A jako że słońce – bądź jego resztki wciąż wiszące w powietrzu po odwiedzinach klimatu co najmniej śródziemnomorskiego – jego okna atakowało niezależnie od temperatury, do kompletu dodawał gogle. Gogle narciarskie z prawdziwego zdarzenia, którym niestraszne ani lasery słoneczno-śniegowe, ani temperatury mrożące tkanki miękkie. Oczy bezpieczne w każdych warunkach.
Do mnie słońce nie docierało i w środku ostatecznego piekła klimatycznego, oczywistym więc było, że nie dotrze też w zaczątkach epoki lodowcowej, zatem o okulary – nie chciałam nawet sprawdzać, ile kosztują średniej jakości gogle narciarskie – martwić się nie musiałam. Ale kurtką, której celem jest zachowanie ciepła przy moim kościstym ciele zamiast udawania, że zaprojektował ją taki a siaki, taką kurtką bym nie pogardziła. Ludzie Prawdziwej Północy żyją jednak za inne kwoty, a lumpeksy padły ofiarą tsunami wspomnień o lecie, został mi więc płaszczyk – bo tego nawet dorosłym płaszczem nazwać nie można – zrobiony szybko, w celu zarobienia szybkich pieniędzy, nikt nawet nie bawi się w ukrywanie tej krwawej prędkości.
Przydałaby mi się ta kurtka funkcyjna, puchowa, polarnicza, kurtka udająca płaszcz, zakrywająca zmarznięte pośladki i trzęsące się uda, głaszcząca zarumienione kolana, kurtka pozwalająca trwać na posterunku bez numeru alarmowego już wybranego, wystarczy nacisnąć zieloną słuchawkę, ostatni ruch minimalny zanim hipotermia przejmie kontrolę nad zgrabiałymi palcami. Ale jaki to miało w sumie sens, po co ratować palce, gdy jedyną rzeczą, w którą dobre są dłonie, jest trzęsienie się, po co ratować głowę, gdy pośladki zmieniły się w figury lodowe – żadne śnieżki, takie to niekształtne – po co ratować ciało, gdy dusza od kilku lat planuje powolny zanik przez wyczerpanie.
–
Bezsenność skradała się za mną wszystkie sześćdziesiąt stopni w górę i w dół, obwąchiwała moje ślady miesiącami, nim dopuściła się prawdziwego ataku. Nie żebym była zaskoczona – bycie naturalną ofiarą wyczulało na znaki ostrzegawcze, nawet jeśli każdy zmysł był osłabiony. Jakieś dwa tygodnie temu zaczęłam siadać na balkonie również nocami.
Nie miałam na to uzasadnienia, bo Miła śpiewała zawsze o jednej, z góry określonej porze dnia, była za miła na zakłócanie ciszy nocnej, wróble i koty potrzebowały swojego odpoczynku. A jednak ja czuwałam, jedyny widz ludzki, największy fan, koczujący przed wejściem na wiele godzin przed otwarciem bramek. Znajdywałam nieznany mi wcześniej typ ukojenia w byciu bliżej Miłej, nawet jeśli były to dwa metry, nawet jeśli ona nie wiedziała o moim istnieniu. Nawet jeśli nie chciała publiczności.
Czułam się wyjątkowa, tu jednak należy zaznaczyć, że wyjątkowa czułam się całe życie. Z każdym dniem coraz mniej, w końcu świadomość wzrasta coraz bardziej, zaczynamy jako społeczeństwo naprawdę rozumieć, jak ważne jest zdrowie psychiczne, a jednak wciąż odczuwalnie inna. Siedząc na drżącym z zimna kawałku betonu wśród nocnej ciszy, pierwszy raz nie chciało mi się od tej wyjątkowości wymiotować.
Tak więc siedziałam na balkonie jak z wypadku konstrukcyjnego, w samym środku naprędce przyszłej zimy, ubrana tak, jak zawsze, to jest, martwiąco dla matki, niewystarczająco ciepło, ,,czemu ty mnie nigdy nie możesz posłuchać’’. Siedziałam, i to by było na tyle, bo nie było czego słuchać, na co patrzeć, co innego robić. Jednak bycie w miejscu zarezerwowanym od dłuższego czasu na doświadczanie koncertów Miłej zdawało się uruchamiać w moim organizmie automatyczną reakcję – wyjście na balkon oznaczało pełne skupienie na nasłuchiwaniu. Zero miejsca dla myśli, wątpliwości, uczuć, lęku, tego bezużytecznego strachu przed własnym cieniem.
Oczywiście wiedziałam, że to niezdrowo spędzać mroźne noce na betonie, że na tę niemoc senną są tabletki, że te myśli muszę nauczyć się poskramiać sama, najlepiej na terapii 150 od wizyty. Ale Miła była tuż obok, dwa metry poza zasięgiem wyciągniętej ręki. Miła była bezkonfliktowa, niekonfrontacyjna, czytanie jej nie wymagało stawania się innym gatunkiem. No i śpiewała, śpiewała, jak gdyby specjalnie dla mnie, przecież to nie mógł być przypadek, że te drzwi balkonowe, te sąsiadujące z moimi, były zawsze otwarte – by nie ukrywać, by karmić kwiaty i wróble, i moje zszargane myślami ja.
–
Zawłaszczenie przestrzeni balkonowej to nie jedyna rzecz, jaką Miła pomagała mi przetrwać. Słyszałam jej młodzieńcze kroki przeskakujące po dwa stopnie między schodkiem trzecim a trzynastym, a potem jej obciążone latami szuranie po białych pasach zdzieranych rozpędzonymi kołami, dzień w dzień, od jednej godziny szczytu do drugiej. Odwracałam się, by sprawdzić, czy zdążyła przejść, nim kolejna fala kół wysunęła się z cienia czerwonego światła.
Jest całkiem możliwe, że nim Miła odkryła swoją pasję do śpiewania, zdążyła już dawno zakochać się w gotowaniu. Stąd te uwagi, które szeptała mi przez ramię, z rozczarowaniem kręcą głową nad trzecim żółtkiem, które zdążyłam pęknąć nim jajko w ogóle zaczęło się ścinać. Z czysto logicznej strony, nie ma różnicy między szakszuką a jajecznicą pomidorową – i tak wszystko zostanie zmienione w papkę.
–
Miła miała tyle żyć, robiła tyle rzeczy, była każdym – niemożliwym więc wydawało się, że w żadnym z tych żyć nie zrobiła tego, do czego robienia została stworzona. Chociaż nie, to nie prawda, bo ostatecznie zakończenie zawsze było to samo, ostatecznie zawsze docierała do śpiewu, moje uszy były najuważniejszymi świadkami. A jednak, z jakiegoś kosmicznego powodu, dotarcie do punktu, w którym w końcu wypełniała swoje przeznaczenie, wymagało od niej zawsze podróży przez wszystkie lata świetlne, wszystkie inne ścieżki życiowe, wszystkie możliwe smutki i radości. Pewnie była w tym jakaś lekcja, może nawet spersonalizowana pode mnie: każdy ma jakiś cel, czasami jest on po prostu niewidoczny w tym punkcie życia, w którym jesteśmy, a jednak wciąż się do niego zbliżamy, nieświadomie, a nieustannie. Moja druga terapeutka byłaby wniebowzięta z powodu faktu, że nie miało znaczenia, że Miła w siedmiu przypadkach na dziesięć nie wiedziała, że jej celem jest śpiew, zawsze kończyła, tchnąwszy dźwięczne życie w krasne płatki, lulając wróble wśród zgiełku bezsennego miasta. Zawsze otulała mnie pledem swojego głosu.
Miła zrozumiała od razu, bez żadnego tłumaczenia, bez używania żadnych słów, bez chciałabym, ale nie mogę zrozumieć, żadnych o co ci właściwie chodzi. Miła nie zadawała pytań, na które nie miałam odpowiedzi, co najprawdopodobniej wynikało z tego, że czuła rzeczy podobne, nie te same, bo nikt nie czuje tak samo jak ty, a jednak na tyle podobne, by móc zrozumieć, by wiedzieć lepiej, niż ja sama. Nie oferowała mi wytłumaczenia, bo pewnie sama nie wiedziała, co nam jest, ale umiała zapewnić dokładnie to, czego nie wiedziałam, że potrzebuje. Trzymała moją dłoń na brzegu materaca, siedząc na kartonie z niezłożonymi częściami ramy łóżka. Wywoływała łzy wzruszenia wśród pary zionącej zza przemarzniętych zębów. Wytykała niedorzeczne dobory obiadowe ludzi stojących przede mną w kolejce. Miła bywała zabawna bardzo złośliwie, ale skoro nikt nie słyszał, nikt nie mógł osądzić tego, że najbardziej śmieszyły mnie najwredniejsze uwagi.
–
Jedyne chwile, w których nie była przy moim boku, to gdy musiała wracać do odgrywania swojej roli ostatecznej, gdy musiała wchodzić za kurtynę, by śpiewać w sekrecie przed resztą świata. A jednak, gdy koncertowała, a ja siedziałam na najlepszym możliwym miejscu, zdawała się być bliżej niż kiedykolwiek. Nie było więc dla mnie żadnym problemem pozwolić jej odejść wypełniać swoje przeznaczenie, w końcu ja też miałam w nim swoje miejsce. Jedyny czas, kiedy Miła musiała mnie rzeczywiście opuścić, kiedy naprawdę byłam bez niej, to były chwile, gdy przechodziłam przed zamkniętymi drzwiami mieszkania numer siedem. Nie było sposobu w mojej wiecznie niedospanej głowie na logiczne uzasadnienie faktu, że Miła może mi towarzyszyć w mijaniu drzwi, za którymi faktycznie się kryła. Zazwyczaj wychodziła z mieszkania cztery kroki za mną, bezszelestnie domykając drzwi i doganiając mnie na klatce. Ale z zamkniętymi drzwiami musiałam mierzyć się sama.
Wypracowałyśmy sobie plan działania, mechanizm obronny przed tą próbą życia powtarzaną minimum dwa razy dziennie. Już na półpiętrze Miła kładła dłoń na moim ramieniu i ściskała, ładowała mnie nadmiarem bliskości, bym mogła z niej czerpać w chwilach samotności. Stopień przed jej piętrem nieobecny ciężar – nigdy Miłej nie widziałam, ale po odczuciu, jakie jej ręce zostawiały na moich ramionach, wnioskowałam, że ma ptasie kości, nadgarstki przechodzące przez ucho igielne, ciało zbudowane wedle prawa nieciężkości – znikał, a ja brałam oddech sięgający dna płuc i nasączałam mój krok prędkością, na którą nie zasługiwał nawet uciekający tramwaj. Pokonanie piętra zajmowało mi do pięciu sekund – zajmowałoby mniej, gdybym nie traciła rozpędu nadgorliwie unikając podniesienia wzroku i zarejestrowania drzwi – potem były już tylko cztery stopnie w dół i znów czułam nie-wagę na ramieniu. Krócej i bez ściskania, tylko sygnał obecności. Schodziłyśmy dalej, bez potknięć, bez zakłóceń w normalności. Jedynym, co było w stanie zburzyć nasz spokój, była podróż powrotna i powtórka całego teatrzyku trzeciego piętra, tylko że wbrew grawitacji.
Było to męczące, ale konieczne. Żadna ilość czasu spędzonego na obsesyjnym roztrząsaniu sytuacji, żadna ilość kartek zmarnowanych na wykresy, żadna ilość jakże motywujących wzruszeń wywołanych najpiękniejszym głosem świata nie była w stanie wytłumaczyć rozdwojenia Miłej, jej obecności przy mnie i za drzwiami, załamania czasoprzestrzeni. Tak więc dramatyczne rozstania i kojące powroty. Miałyśmy to rozplanowane co do sekundy, dawałyśmy radę.
Zawsze. Zazwyczaj.
–
Dzień był męczący, jak wszystkie ostatnie dni, nie bolał, ale uwierał, nie mocno, ale ciągle, od chwili, gdy zaczął się tyle godzin temu wśród mroku nocy. Pierwszy dzbanek kawy skończył się przed wschodem słońca i obiecałam sobie nie więcej niż pięć kubków dziennie, ale dzień się jeszcze tak naprawdę nie zaczął dla świata, co ja mam robić w tym wygłuszonym kokonie poranka. Drugi dzbanek podzieliłam bardziej strategicznie, starczył mi do prawie-południa, kiedy to mój żołądek zmienił się w balon wypełniony płynem w kolorze głębokiego brudu i brakiem jakiejkolwiek esencji faktycznej, a mój mózg w końcu zarejestrował fakt, że kofeina sama w sobie kalorii nie daje. A przynajmniej niezbyt dużo. Nadszedł czas śniadania.
Częściej odczuwałam brak zapasów jedzenia niż kiedykolwiek, do rytmu buntu kwasów trawiennych zawirowałam więc w kierunku stojaka na buty. Byłam już na progu, gdy Miła zacmokała – jak na psa, rozmawiałyśmy o tym, ale tak ciężko jest zaprzestać nawyków kultywowanych przez wiele lat kariery renomowanego trenera psów – a ja uświadomiłam sobie, że nie wzięłam portfela, kluczy w sumie też nie, a gdzie one w ogóle były, i gdzie poszły wszystkie te godziny odkąd się obudziłam, mogłam mieć zakupy z głowy dawno temu, a zamiast tego musiałam walczyć z zawrotami głowy i z czasem, bo koncert zaczynał się zaraz i jak ja miałam zdążyć na niego wrócić z pełnym żołądkiem – nie mogę myśleć o głodzie, gdy na moich uszach odbywa się cud – skoro nawet nie mogłam wcisnąć do końca tego przeklętego buta. Na pierwszym stopniu złamałam usztywnienie pięty. Nowe buty.
Miła, która skakała na nartach, byłaby rozczarowana moją pozycją podczas staczania się po schodach, ale jak zwykle zniknęła dwa stopnie przed swoim piętrem, więc nie zdążyła wyrazić niesmaku. Miałam nadzieje, że wróci do mnie Miła z latami zarzadzania knajpą przydrożną za pasem – myśl o jej naleśnikach nie wywoływała aż takiego odruchu wymiotnego, a szczególnie tego dnia nie mogłam wygrzebać z pamięci, ile mąki miałam dodać, by osiągnąć tę konsystencję ciasta. Nie wzięłam nawet porządnego oddechu przygotowawczego, chciałoby się wierzyć, że poczyniłam tym samym krok w lepszą, mniej spanikowaną stronę, ale wszelkie złudne nadzieje na postęp roztrzaskały się o otwierające się drzwi.
Zdążyłam pomyśleć, że powinny otwierać się do środka. Że jest powód, czemu drzwi nie otwierają się na klatkę. Potem poczułam drewno miażdżące moją kość biodrową. Nigdy niedotknięty przez słońce beton pod pośladkami. Nie bolały aż tak bardzo, ból skupił się w nadgarstku.
– Jezus Maria!
Spojrzałam w górę. Była piękna, nawet z tym wstrętnym grymasem na twarzy.
– Nic Pani nie jest? Boże, przepraszam, to te drzwi, całe życie Mamie powtarzam, że trzeba je wymienić, przecież mogą kogoś zabić. No i masz.
Żyłam. W głowie kręciło mi się bardziej z głodu niż od upadku.
– Naprawdę przepraszam, powinnam bardziej uważać, po prostu kopnęłam drzwi, bezmyślnie, wiem, ale ręce zajęte.
Faktycznie, tuliła do siebie skrzynkę. Dużą, nieporęczną. Była taka drobna, że skrzynka zdawała się ściągać ją do ziemi swoim nieproporcjonalnym ciężarem. Taka chudziutka, musiała to mieć po mamie.
– Hej, pomalutku, pozwoli Pani, pomogę.
Ciężar ostatecznie dopiął swego, ściągnął ją na dno, odłożyła skrzynkę. Wyciągnęła do mnie rękę, zmieszała się brakiem reakcji.
– Hej, słyszy mnie Pani? Halo, kręci się Pani w głowie?
To już przerabiałyśmy, nie jej wina. Podążyła wzrokiem za moim, tępo utkwionym w stojącym na ziemi gramofonie.
– A nie, spokojnie, on już był zepsuty, dlatego go wynosiłam, dlatego kopnęłam te drzwi.
Naprawdę tak mi przykro. Ale no dalej, spróbujmy wstać, co?
Zmiana pozycji nie zdołała przerwać nalotu wzrokowego, którym bombardowałam gramofon. Poruszyła się, krok w stronę skrzynki, krok dalej ode mnie.
– Serio, to praktycznie śmieć. Od miesięcy mówię Mamie, żeby dała mi go wymienić na coś nowszego, ale ona upiera się, że jedyne warte uwagi nagrania ma na winylach, czy coś takiego. Ale no w końcu się zepsuł ostatecznie, tak jak mówiłam. Hej, na pewno wszystko okej? Chce Pani wejść, siąść na chwilę? Mama nie będzie mieć nic przeciwko, jestem pewna.
Nie.
Nie, nie chcę wejść. Siąść też nie chcę. Nie, mama nie miałaby nic przeciwko, oczywiście, że by nie miała, jest taka miła. Nie, nie, wszystko okej.
Nie.
Nie, nie, nie,
Nienienienienienienie.
–
Nie dogoniła mnie Miła z knajpy przydrożnej. Tak właściwie żadna Miła nie pojawiła się aż do sześćdziesiątego stopnia, aż do drzwi piszczących nadpsutym domofonem, aż do lodówki z nabiałem znajdującej się w rogu sklepu. ,,Ja bym wzięła camembert’’, szepnęła mi przez ramię. ,,Na starość nauczyłam się, że czasem trzeba sobie pozwolić.’’.
Tak jak mówiłam, jest całkiem możliwe, że nim Miła odkryła swoją pasję do śpiewania, jej umysł został opanowany przez miłość do majsterkowania. W trakcie naprawiania starych urządzeń, lubiła podśpiewywać pod nosem. Świeżo naprawione sprzęty grające sprawdzała poprzez puszczanie na nich akompaniamentu dla swojej później odkrytej, a jednak równie ważnej pasji. Po skończonym koncercie lubiła dogadzać sobie deską serów do wina.
–
Fin
Katarzyna Szczęsna – z reguły krótkie formy prozatorskie – z ambicją ostatecznego przełamania własnego lenistwa i zabrania się za formę prozatorską dłuższą – czasem jakiś felietonik. Studia – wcześniej norweski, obecnie filmoznawstwo. Miłośniczka kawy, rośliniarska mama. Trochę bazgrolenia, trochę pieczenia. No i czasem to nieszczęsne pisanie.
Ilustracja: Natalia Czajka – amatorka azjatyckiej kuchni oraz tematów wszelako związanych z krajami Dalekiego Wschodu. Na co dzień kocia matka. Po godzinach mól książkowy dzielący się swoją pasją do zdjęć i książek w social mediach. Wrażliwa na piękno kinowego obrazu i muzyki, szukająca, gdzie się da, nawet najmniejszych zachwytów nad światem. Wyznawczyni jedynej prawdziwej, czarnej jak noc, kawy.