Każda zima przychodzi niespodziewanie. Wydaje się, że tylko mrugnięcie okiem dzieli mnie od sierpnia, kiedy rozstawałam się z uczelnianym życiem i poświęciałam większość swojego czasu pracy. Teraz, wyglądając za okno nowego mieszkania, widzę padający śnieg i trzęsę się na myśl, że jeszcze dzisiaj muszę w to zimno gdzieś wyjść, coś robić, zwyczajnie być dla innych. A zobowiązań nie ubywa, zaliczenia piętrzą się za moimi plecami, a każde spojrzenie na grafik napawa niepokojem. Życie ostatnio ucieka przede mną, a ja za dużo palę i moje płuca nie pozwalają mi go dogonić.
Ono się tak ze mną ściga, ucieka mi przez palce, a ja nie zwracam uwagi. Nie chciałam patrzeć, uparcie odwracałam wzrok i nie zauważyłam, kiedy niesamowicie ciepły, wrocławski listopad zmienił się w grudzień. Byłam zbyt zajęta pracą i uczelnią, aby zauważyć jak spadają temperatury, a już dawno opadłe liście powoli butwieją. Nawet w pracy ignorowałam mnożące się wystawy ze słodyczami świątecznymi, bombki pojawiające się w ofercie i świąteczne piosenki puszczane na głośniku.
Dzisiaj spadł śnieg. Wrocław, ta niezaprzeczalna stolica ciepła, pokryła się białym puchem, a mi ta wszechobecna biel wypala oczy. Okazuje się, że szczera nienawiść i próba ignorowania znienawidzonego grudnia – miesiąca nostalgii – nie sprawi, że ten się na mnie obrazi i przejdzie obok. Oj, nie, on się zemści, każe mi usiąść pośrodku tego zgiełku i hałasu, który ignorowałam od wakacji i zmusi do zastanowienia się nad sobą.
A to wszystko wina tego wstrętnego śniegu. Od niego się zaczęło. Trochę białego puchu wystarczyło, abym zaczęła rozmyślać. Wstrętny biały deszcz i wstrętna tęsknota za domem. Jak dużo bym oddała, aby siedzieć już w pociągu i jechać na północ, słuchając Driving home for Christmas, ale nie – przede mną niedziela handlowa do przepracowania i etiuda filmowa do nagrania.
Śmiesznie jest mieć te dwadzieścia lat i od półtora roku mieszkać poza domem, tak jak zawsze się tego chciało, ale czuć smutek na myśl o tym, że w tym roku nie miał mi kto podarować kalendarza adwentowego. Muszę się Wam przyznać – tutaj, czarno na białym, z ręką na sercu – że ja, Naczelny Grinch, tęsknie za domem i odliczam do świąt.
Grudzień nie jest grudniem, kiedy spędza się go poza domem rodzinnym. Świąteczna playlista w pracy denerwuje bardziej niż świąteczne piosenki lecące z radia w kuchni mamy. Kłótnie z klientami o rabaty na ozoby świąteczne bez zastanowienia zamieniłabym na walkę z tatą o to, kto posprząta łazienkę. Zamiast przyozdabiać stołówkę pracowniczą, wolałabym przygotowywać jedną ze szkolnych sal na wigilię klasową, a podświetlanie choinki na rynku miejskim zdecydowanie nie wywołuje we mnie takich emocji, jak przygoda, którą jest wycieczka po żywą choinkę i ubieranie jej własnymi rękami.
Odkąd wyjechałam na studia, Wrocław kojarzy mi się z zgiełkiem, hałasem, tłumem ludzi i zobowiązaniami, od których nie sposób odpocząć. W domu to nadal cisza i spokój, którego tak mi ostatnio brakuje.
I nawet mimo, że w mieszkaniu rodziców już od ponad roku jestem gościem, a nie stałym mieszkańcem, tylko tam mogę się zresetować i odpocząć od wyzwań i problemów, które stawia przede mną dorosłe życie.
Musicie mi uwierzyć na słowo, ale nigdy nie byłam wielką fanką świąt. Jakoś w gimnazjum stworzyłam playlistę z piosenkami, których głównym przesłaniem jest nienawiść do tego święta. Uważałam, że jest sztuczne, że polega na wydawaniu pieniędzy i udawaniu. W tym roku szczerze docenię, że jesteśmy razem, że po trzech miesiącach wreszcie jestem w domu, że w końcu mogę odpocząć. Ale najbardziej nie mogę się doczekać tej ciszy, charakterystycznej dla małego miasta, tych pustek na ulicach. W końcu zobaczę gwiazdy i będę mogła odetchnąć czystszym powietrzem i znowu na kilka dni będę dzieckiem. Założę świąteczny sweter. Nie odezwę się ani słowem przy łamiąc opłatek z rodzicami. Objem się pierogami mamy. Znajdę coś pod choinką. Obejrzę jakiś głupi świąteczny film i pójdę spać w łóżku, które było kiedyś moje.
Zabawne jak z czasem tęskni się za prostymi rzeczami, które zwykły denerwować swoją prostotą.
___
Martyna Stefanowicz – studiuje Dziennikarstwo i Komunikację Społeczną, ale gdy mama słucha jej przemyśleń o ludziach i uczuciach, śmieje się, że minęła się z powołaniem i powinna trafić na psychologię. Po tacie – pracoholiczka, obecnie twój lokalny, queerowy kasjer. Zakochana we Wrocławiu, ale serce zostawiła przy swoim psie w małym, rodzinnym miasteczku na północy Polski. Kiedy wreszcie zorganizuje sobie więcej czasu na ukochane pisanie, obiecuje, że spełni marzenie i napisze książkę.