Rytuał ozdrowienia

Norman przywykł do krzywych spojrzeń kierowanych w jego stronę. Od zawsze przecież był dziwadłem, a w szkole wytykano go palcami tylko dlatego, że interesował się zjawiskami paranormalnymi. Teraz, gdy poznał się lepiej z Sal, niewiele się w tej kwestii zmieniło. To znaczy… nadal był wyśmiewany i szeptano za jego plecami, ale przynajmniej zgryźliwe plotki dotyczyły jego oraz Sal jednocześnie. Wyjątkowo nieszczęśliwie się ze sobą połączyli. Jednak z drugiej strony, Norman chyba nigdy wcześniej nie był tak szczęśliwy. Szczególnie kiedy kolejny raz w tym tygodniu szedł przez leśną ścieżynkę w stronę domu ukochanej czarownicy.

Grafika: Natalia Czajka

Jeszcze zanim zaczęli się spotykać z Sal, kilkukrotnie widział mroczny, stary budynek. Wprawdzie było ich parę w całym Klęskowie, ale dla niego najważniejsza była dostojna, wiekowa chata z ciemnego drewna i czarnej cegły. Nie dziwił się, że inni woleli omijać tę okolicę z daleka. Do niedawna sam odprowadzał Sal tylko na skraj lasu. Mieli taką wzajemną umowę, że nie mogą pokazać się ciotkom Sal na oczy, a kiedy to Sal wracał ze szkoły z Normanem, również nie wchodzili w newralgiczne pole, w okolicy domu chłopaka. Wszystko po to, aby ich relacja została tajemnicą. Teraz — co prawda nie w okolicznościach, w jakich chcieli o tym powiedzieć — wiedzieli wszyscy. I było to jak zrzucenie ogromnego ciężaru z obolałych barków.

Norman zapukał ciężką klamką w wielkie, dwuskrzydłowe drzwi. Nawet z zewnątrz dało się usłyszeć, jak echo biegnie po przestronnym holu. Chata z zewnątrz była całkiem spora, ale raczej mało kto sądziłby, że w środku jest jakoś szczególnie dużo przestrzeni. Ale Norman już co nieco wiedział. Nie pierwszy raz przekraczał próg tego domu. Za każdym razem towarzyszył mu jednak ten sam dreszcz podekscytowania zmieszanego z jakimś niewytłumaczalnym stresem.

— Tak? — Chropowaty głos ciotki Imaldy odezwał się przez niewielką szparę w drzwiach.

— Dobry wieczór, to ja, Norman. — Chłopak podrapał się po karku. Był to jakiś jego nieuświadomiony odruch, na który w ostatnim czasie zwrócił mu uwagę Sal. Od tamtej pory raz po raz sam się na tym przyłapywał. Robił tak, kiedy bardzo się denerwował.

— A, tak, tak. Emm… Już, czekaj. — Drzwi zamknęły się. Norman przez kilka sekund nasłuchiwał w obawie, że jednak nie wpuści go do środka. Ale zaraz potem zabrzęczał łańcuszek i w otwartym skrzydle zamajaczyła sylwetka ciotki Imaldy. Ze wszystkich trzech to ona była najmniej problematyczna, gdy Sal mówił opiekunkom o związku z Normanem. — Sal jest u siebie. Zrobię wam herbaty, co?

— Och, jeżeli to nie problem… Proszę mnie tylko zawołać, to zejdę, żeby nie musiała pani latać po schodach. — Na te słowa Imalda odpowiedziała ciepłym uśmiechem. Był on jak łagodząca tarcza, bo z kuchni już łypały na niego surowe spojrzenia ciotek Regany i Mathildy. Skinął na nie głową. Z czystej grzeczności, choć prawdopodobnie żadne maniery nie przyspieszą procesu akceptacji chłopaka w progach mrocznej chaty.

— No, idź. Sal pewnie chodzi po ścianach z niecierpliwości. — Imalda na odchodne poklepała go po ramieniu.

Norman, przeskakując co dwa stopnie, wspiął się po skrzypiących schodach. W półmroku domu często leciał na podłogę jak długi. Cóż, okulary pomagały mu tylko o jaśnie, czego absolutnie nie można było powiedzieć o niezdarności, jaka wybijała się w nim po zmroku. Choć niezdarny był zawsze. Szczególnie w towarzystwie Sal.

Rozkład parteru i piętra Norman znał doskonale. Szybko załapał, do których pomieszczeń może wchodzić — były to tylko łazienka oraz pokój Sal — a do których nie powinien się nawet zbliżać. Tego, co było na drugim piętrze oraz w piwnicy, raczej sam nie chciał poznać. Choć ciekawość momentami pożerała go od środka, to nauczony ubiegłorocznym Halloween z Klubem Odmieńców, starał się trzymać chęć do myszkowania na wodzy.

Długi korytarz praktycznie pozbawiony był ozdób. Z wyjątkiem długiego, ciemnoczerwonego dywanu rozciągniętego na całą długość piętra, Norman nigdy nie dopatrzył się niczego więcej. Dopiero drzwi do pokoju Sal jakkolwiek się wyróżniały — oblepione różnymi naklejkami, których większość stanowiły te sprezentowane przez Normana. No i drzwi do łazienki, na których Sal powiesił kiedyś kartkę z nabazgranym pospiesznie „Norman ok”, żeby na pewno nie pomylił się w drodze do toalety. Kartka została, choć dawno jej nie potrzebował.

Norman zapukał cicho w hebanowe drewno. Zwykle Sal otwierało jeszcze zanim chłopak zdążył podnieść pięść. Tym razem coś wyraźnie było nie na swoim miejscu. Zapukał drugi raz. Trzeci. Czwarty. Nieco zmartwiony rozejrzał się po korytarzu. Może czarownica poszło do toalety i dlatego nie odpowiada? Zapukał piąty raz.

— Po prostu wejdź! — Z dołu dobiegło go wołanie Imaldy. Norman starał się nie wchodzić nikomu do pokoju bez wcześniejszego zaproszenia, ale widocznie za tym wszystkim stał jakiś większy plan. Nacisnął więc klamkę, a kiedy drzwi otworzyły się, chłopak zdębiał.

W jakimś sensie rozumiał, dlaczego Sal nie otworzyła mu drzwi. Jednak powód, jaki na własne oczy widział teraz przed sobą, przyprawił go o mieszaninę szoku i nudności. Wprawdzie nie śmierdziało, ale metaliczny zapach krwi wbił mu się agresywnie do nosa. Norman musiał złapać za framugę, bo kolana prawie odmówiły mu posłuszeństwa.

— Sal… — wydusił przez ściśnięte gardło.

Sal klęczał na podłodze, pochylony nad wybebeszonym ciałkiem małego jelonka. Ręce aż po łokcie ubabrane były ciemną krwią, a cała uwaga czarownicy skierowana na truchło. Obślizgły, lepki dźwięk poruszanych dłońmi wnętrzności uczepił się głowy Normana. Chciał to jakoś przerwać. Zrobić cokolwiek, co zastopuje ten krwawy obraz. Przez chwilę miał nadzieję, że to wszystko jest tylko paskudnym koszmarem, ale na ziemię sprowadziła go wiązanka przekleństw z ust Sal.

— Sal, przestań! — Głos Normana zadrżał. Wszystko ucichło, ciało czarownicy zesztywniało. Nawet z odległości chłopak widział, jak napina się każdy mięsień pod bladą skórą. — Co ty odpierdalasz?

— Przerwałeś… — Sal zaczął niewyraźnie mamrotać. Brzmiał chropowato, boleśnie gardłowo. Przerwał, bo dopadł go silny kaszel. Potem pociągnął nosem. — Przerwałeś mi rytuał… — Spojrzenie, jakie Sal posłał Normanowi przez ramię, niemalże zmiotło go z piętra. Choć może sęk nie leżał w samym spojrzeniu, a w twarzy umorusanej zasychającą krwią jeleniego dziecka.

— Ale po cholerę ty to robisz? — Norman wreszcie odważył się przekroczyć próg. Kosztowało go to sporo psychicznego wysiłku, ale dał radę wziąć Sal pod pachy, podnieść z podłogi i zaprowadzić na łóżko. Zwierzęca krew ubrudziła pościel.

Norman starał się nie patrzeć na rozgrzebane flaki jelonka tuż obok niego. Z całych sił uwieszał wzrok na zgarbionej sylwetce Sal, które wycierało się teraz chusteczkami. Co chwilę pociągało nosem lub kasłało sucho. Nic jednak nie mówiło, jakby zawstydzone tym, czego świadkiem był jego ukochany chłopak. I widocznie samo z siebie nie zamierzało wyjaśniać niczego, a przynajmniej nie zdążyło, bo do pokoju weszła ciotka Imalda z dwoma kubkami herbaty.

— Matko, Sal. Ile razy mamy ci powtarzać, że masz nie robić rytuałów w pokoju? — Imalda postawiła kubki na szafce nocnej. W następnej chwili jednym zaklęciem udało jej się doprowadzić do porządku makabryczną scenerię, choć i na jej twarzy widoczne było niemałe obrzydzenie. Nieważne, jak bardzo mogła być przyzwyczajona do podobnych scen, to wciąż był mały, martwy jelonek z wnętrznościami na wierzchu. I to w środku pokoju jej podopiecznej. — Doskonale wiem, co próbujesz zrobić, ale mogę ci zagwarantować, że nie ma takiej opcji. — Na ostatnie słowa położyła wyjątkowo duży nacisk. Zmierzyła Sal surowym spojrzeniem, a później wyszła bez słowa. Tylko Norman pozostał bez wyjaśnień z czarownicą opierającą głowę na jego ramieniu.

— Wyglądasz jak g- marnie. — Mimowolnie lekki uśmiech wpełzł na usta chłopaka.

— Chciałem tylko szybciej wyzdrowieć. Mamy jutro iść na hunt i bardzo nie chcę tego odwoływać. — Szept Sal był wyraźnie bolesny. Norman objął czarownicę ramionami i nawet przestał zwracać uwagę na to, że pościel nadal ma na sobie szkarłatne plamy. — Przepraszam, że musiałeś to widzieć. To takie… głupie.

— To nie głupie, Sal. Ale nie musiałeś tego robić, przecież nie byłbym zły, gdybyś po prostu powiedział, że chorujesz.

— Ale…

— Bez „ale”, Sal. Idź się przebrać, mam chyba inny pomysł na najbliższe godziny.

___

Florian Amon Misiorny – rocznik 2003, urodzony w Poznaniu, z którego wyjechał w wieku siedmiu lat. Od zawsze zakochany w książkach, swoją przygodę z pisaniem zaczął w czwartej klasie. Pasja przerodziła się w plan na życie i obecnie studiuje Twórcze Pisanie na Uniwersytecie Łódzkim. Pisze o tym, co mu bliskie — o queerowości. Chce torować swoją drogę przez życie jako otwarcie transpłciowy autor, bez wstydu piszący o tych (i przede wszystkim dla tych), którzy są mu bliscy. A nuż ktoś się dzięki jego twórczości odnajdzie i zaprzyjaźni z prawdziwym sobą.